Szkoły, które odnoszą sukcesy w nauczaniu konkretnych przedmiotów staną się "Szkołami ćwiczeń" - to w nich przyszli nauczyciele odbywać będą swoje praktyki. Program MEN ma być odpowiedzią m.in. na takie katastrofy, jak tegoroczna matura: samą matematykę oblało 25% maturzystów. Dla porównania: z językim polskim poradziło sobie 94% maturzystów, a z angielskim 92%. "Szkoły ćwiczeń" mają ruszyć we wrześniu przyszłego roku. Z dr. Jerzym Lackowskim ze Studium Pedagogicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, byłym kuratorem oświaty rozmawiał o tym Jacek Bańka.


Zapis rozmowy:

Kiedyś matematyka nie siała aż takiego spustoszenia wśród maturzystów jak dzisiaj. Co się stało?

Zupełnie niepotrzebne było wycofanie matematyki z obligatoryjnego zestawu przedmiotów maturalnych. Później nastąpiły wszystkie zabawy, które miały miejsce w III RP. Według pierwszych projektów maturalnych matematyka była planowana. Potem w ramach kampanii wyborczej, w zasadzie SLD, minister Łybacka postanowiła matematykę wycofać. W Polsce jest problem z obecnością przedmiotów ścisłych w kanonie edukacyjnym. Edukacja jest przechylona w stronę humanistyki, i nie wynika to z tego, że potem mamy świetnie wykształconych humanistów, ale potem istnieje taka opinia, uproszczona, że historii może nauczyć się każdy, a fizyki czy matematyki już nie. Ale co się rozumie przez nauczyć? U nas to wygląda to tak, że można się wyuczyć i potem zapomnieć. A tu chodzi o to, żeby zrozumieć. Dziennikarze opisywali amnestię maturalną ministra Giertycha. A nikt nie zauważył, że w 2009 roku minister Hall umożliwiła promocję w liceach uczniów, którzy otrzymali oceny niedostateczne. Nastąpiła amnestia w ogóle od wymagań szkolnych.

A może nie powinniśmy rozpaczać. 25 % uczniów nie zdało... i koniec.

Smutny jest obraz wielu liceów ogólnokształcących. Niezdanie matury zamyka drogę na studia. W Polsce bezrefleksyjnie nastąpiło zwiększenie liceów i miejsc w liceach, bez zdawania sobie sprawy, że potem to ma finalizować się na uczelni wyższej. Liceum ma przygotowywać do studiowania, a tak nie jest. Trzeba to przeanalizować. Podjąć refleksję nad kilkoma sprawami. Po pierwsze, wymagania w systemie szkolnym. Po drugie kwestia tego, jak wiele osób naucza. Są nauczyciele, zrażający do przedmiotu, którego uczą... a są tacy, którzy uczą rewelacyjnie. I tym się powinno zapłacić trzy razy tyle w stosunku do tego, co się płaci teraz.

Ale czy potem nie dojdzie do sytuacji paradoksalnej: biorąc pod uwagę niż demograficzny, ktoś, kto nie zda matury z matematyki, potem ją poprawi i niewykluczone, że będzie to studiował. I np. zostanie nauczycielem...

Stworzono trochę opaczny system. Kalkulacje różnych budżetów jednostek edukacyjnych czynione są w sektorze publicznym, biorąc pod uwagę liczbę studentów. Sposobem może być wprowadzenie do szkół średnich systemu bonu edukacyjnego. Te szkoły są na rynku. A gdybyśmy skalkulowali budżety szkół poprzez średnie koszty kształcenia? Szkoła, która jest popularna, dobrze pracuje, ma dużo uczniów, miałaby wyższy budżet i nauczyciele dostawaliby wyższe wynagrodzenia, a tymczasem inna szkoła, która ma uczniów mało i mało pieniędzy – upada. W szkolnictwie średnim też istnieje rynek.

Jeżeli weźmiemy pod uwagę krakowskie publiczne licea. Mierząc ich edukacyjną wartość dodaną, ma ją połowa liceów. Czyli trzeba te słabsze zamknąć?

Nie można działać administracyjnie. Ważne jest wprowadzenie mechanizmu, w którym budżet szkoły zależy od liczby uczniów, a koszt kształcenia jednego ucznia kalkulujemy zgodnie z tym, czym dysponuje miasto, subwencją oświatową, którą gmina otrzymuje z budżetu centralnego i środkami, które gmina dokłada z własnego budżetu. Jeżeli taki system by wprowadzić, to okazałoby się, że sporo szkół trzeba by zamknąć. Bo większość tych szkół nie miałaby uczniów. Ale wtedy część szkół średnich rywalizowałaby o uczniów. Ten obszar edukacji powinien być poddany takim mechanizmom. Mamy w Krakowie całą grupę szkół świetnie pracujących. Gdyby taki mechanizm wszedł w życie, ich nauczyciele mogliby zarabiać 50% więcej niż na starcie. Miasto, które by ten mechanizm wprowadziło musiałoby działać bardzo subtelnie. Mamy w Polsce całą pragmatykę nauczycielską zakorzenioną w karcie nauczyciela, która buduje taki etatystyczny system, w którym trudno rozliczać ludzi z efektów ich pracy.

Wracając do kompetencji. Jak ocenia pan pomysł programu szkół ćwiczeń, by przyszli nauczyciele uczyli się w najlepszych w Małopolsce liceach?

Powinny powstać szkoły ćwiczeń. Szkoły, w których pracują mistrzowie. Mam jeszcze z czasów kuratorskich mapę perełek szkolnych, świetnych szkół - nie tylko wielkomiejskich. Bardzo wiele nauczyłby się w takiej placówce student, planujący zostać nauczycielem. Tacy nauczyciele są często jedyną szansą dla dzieci w uzyskaniu awansu edukacyjnego czy szansy na dobre życie. Próbuję namówić do systemu kształcenia nauczycieli przedmiotu związany z popularyzacji wiedzy. Nauczyciel ma zainteresować ucznia, wciągnąć w materię przedmiotu, którego naucza. Piękne zdanie Anny Radziwiłł: "Nauczanie jest pasjonujące, ale pod dwoma warunkami: jeżeli nauczyciel ma coś ważnego do przekazania tym, którzy są dla niego ważni". Ten, kto naucza musi być pasjonatem. I jednocześnie musi też zdawać sobie sprawę, że ci którzy są w jego klasie, to ludzie, których przyszłość zależy od jakości jego pracy. W Polsce jest jakiś kult "Siłaczek". Polska inteligencja to grupa ludzi, którzy ciągle wykonują misję dla Rzeczpospolitej. Za dobrą płacę trzeba świetnie płacić. Trzeba zbudować system wynagradzania w oświacie. Ludzie znakomicie pracujący muszą być świetnie nagradzani. A ci, którzy się nie nadają, będą żegnani. Musi być cały czas ruch. Przy elastycznym systemie zatrudniania, młodzi ludzie kończący uczelnię i mający osobowość nauczycielską, ciągle mieliby szanse wchodzenia do zawodu. Mamy przecież nauczycielski staż. Apelowałbym do tych, którzy na końcu tego stażu przeprowadzają rozmowy kwalifikacyjne, by w sposób twardy i zdecydowany mówiły danym osobom, że do zawodu nauczyciela się po prostu nie nadają.