Jerzy Giedroyć, oficer II Korpusu Polskiego, już od drugiej połowy 1944 r. zdecydowany był pozostać na Zachodzie. Nie miał złudzeń, co do tego, że Polska dostała się do sowieckiej strefy wpływów i że skutki tego stanu rzeczy będą poważne. W każdym razie zakładał, iż w powojennej Polsce nie będzie możliwe uprawianie polityki na własny rachunek. A on był do szpiku kości homo politicus.

Nie był jednak typowym uczestnikiem emigracji politycznej, osiadłej na Zachodzie w wyniku II wojny światowej. Typowy uczestnik tej emigracji odkreślał bowiem grubą linią wolny świat Zachodu od świata zniewolonego pod sowiecką dominacją. Czynił granicę pomiędzy nimi doskonale nieprzekraczalną. Typowy emigrant tamtej doby nie uważał za możliwe utrzymywanie kontaktów z Polakami w kraju, którzy próbowali być aktywni w życiu publicznym; była to wszak aktywność prowadzona na warunkach komunistów. Giedroyć inaczej – kontaktował się ze swoimi przedwojennymi przyjaciółmi, jak Aleksander Bocheński czy Jan Frankowski, próbując stworzyć coś na kształt masonerii dawnych współpracowników „Buntu Młodych” i „Polityki” (pism, które redagował w latach 30. XX wieku). Utrzymywał te kontakty, chociaż owi przyjaciele stali już wtedy na pozycjach politycznych dalekich od pozycji przyszłego redaktora „Kultury”. Ten paradoks wart jest zastanowienia. I dyskusji.