To, że akurat płyta „No Heavy Petting”, tak bardzo mi się spodobała, iż na stałe utkwiła w mojej pamięci, może niektórych zaskoczyć. Zaskoczyć, bo wielu fanów zespołu, który ją nagrał, uważa że jego najważniejszym i najlepszym albumem z owych lat był o dwa lata wcześniejszy krążek „Phenomenon”. I o ile mogę się zgodzić, że był to dla UFO longplay bardzo istotny (bo pierwszy w metalowej konwencji), to co do jego wartości artystycznej jestem już zgoła innego zdania. Chodzi o to, że mimo iż doceniam ujawnioną na nim świeżość, to jednak muzycznie jest on dla mnie za prosty. A dzieje się tak z dwóch aż przyczyn. Raz, bo cały czas mam w pamięci świadomość klasy poprzednika tego krążka, czyli płyty „Flying” (omówiłem ją już w tego cyklu), a dwa, bo w pierwszej połowie lat 70. XX wieku, byłem zasłuchany w mocno ale i finezyjnie grany rock Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, Uriah Heep czy Budgie oraz w pokomplikowaną i bardzo wyrafinowaną progresję spod znaku King Crimson, Yes, Genesis, Emerson Lake And Palmer (oraz wielu im podobnych). No i był jeszcze świat z pogranicza rocka oraz jazzu, czyli m.in. John McLaughlin, Chich Corea oraz Billy Cobham. No dobrze, ale po takim wyjaśnieniu oczywistym staje się pytanie, co zatem odróżnia wspomniany „Phenomenon” od o dwa lata późniejszego, podmiotu tego wypracowanka? Odpowiedzieć nie jest skomplikowana, bowiem chodzi o to, że po nagraniu dwóch albumów z czystym i dość zwykłym hard rockiem, muzycy Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego wzbogacili brzmienie swojej grupy poprzez uzupełnienie jej składu o muzyka grającego na instrumentach klawiszowych. Tu warto dorzucić, że owym czasie, większość formacji z tego kręgu (także Zeppelini i Sabbaci) ubarwiało swoje ciężkie utwory partiami granymi na klawiszach.

W 1969 r. do amatorskiego zespołu o magicznej nazwie Hocus Pocus dołączył perkusista Andy Parker. W tym czasie w owej grupie śpiewał 21-letni Londyńczyk Phil Mogg, a na basie grał jego przyjaciel Pete Way. Niewiele później przyłączył się do nich jeszcze gitarzysta Mick Bolton, co sprawiło, że aby zacząć z czystym kontem, zmienili nazwę na UFO. Razem z Boltonem, dla małej wytwórni Beacon, nagrali w sumie trzy długograje. Drugi z nich, już wspomniany album „Flying” przyniósł równo godzinę (w czasach ówczesnych analogów!) niezwykłej muzyki, którą naprawdę słusznie określono jako space rock, bo autentycznie porywała słuchającego w hipnotyczną podróż w kosmos. Co było dość dziwne, i właściwie trudne do wyjaśnienia, owe krążki (trzeci był koncertowy) zyskały sporą popularność w Niemczech Zachodnich oraz Japonii.

W 1973 r. ze względów artystycznych Bolton opuścił Mogga, Parkera i Way’a, a na jego miejscu pojawił się najpierw niejaki Larry Wallis z formacji Pink Farsie, a w chwilę później Bernie Marsden, który w przyszłości miał się stać filarem Coverdale’owskiego Whitesnake’u. Ale i on nie pobył w UFO zbyt długo, bowiem już w następnym roku do latającego spodka został ściągnięty młodziutki (wówczas niespełna 19-letni) gitarzysta z niemieckiej grupy Scorpions – Michael Schenker (młodszy brat Rudolfa). Owa roszada odbyła się tak szybko, że można ją określić jako klasyczny przepadek porwania Ziemianina przez kosmitów. Co jednak ważne i raczej nie pasujące do klasycznych opowieści „Nie z tej Ziemi”, dotąd zieloni (jak to zwykle kosmici) pasażerowie NOL-a, wraz z zetknięciem się Michaelem, dość szybko zmienili odcień swojej skóry na szaro-stalowy. Szaro-stalowy, bo szalenie zdolny gitarzysta sprawił, że porzucili myśl o Kosmosie na rzecz uczciwej pracy w ziemskiej kuźni. Ująłem to tak malowniczo, bowiem okazało się, że dwa pierwsze albumy z nim nagrane przez UFO, były już prawie czysto metalowe. I tak, wspomniany już „Phenomenon” przyniósł im wreszcie prawdziwe przeboje („Doctor Doctor” i „Rock Bottom”) oraz upragnioną popularność w Anglii i Stanach, natomiast kolejny krążek – „Force It” (nagrany w 75. wraz z uzupełniającym gitarzystą Paulem Chapmanem), ją ugruntował i dał kolejne hity - „Let It Roll” oraz „Shoot Shoot”. Natomiast w 1976 r., szukający jakiegoś nowego, mogącego wzbogacić brzmienie ich grupy rozwiązania, trafili na młodego pianistę – Danny Peyronela. I to właśnie z nim zarejestrowali swój kolejny krążek – „No Heavy Petting”.

No to startujemy! Na pierwszy ogień idzie dość solidny i dynamiczny temat „Natural Thing”. Obok mocnego śpiewu, słyszymy przedzierający się przez ciężkie riffy fortepian. Podobno ów utwór, przez parę następnych lat, rozpoczynał wszystkie koncerty UFO. Numerem dwa jest trochę spokojniejsza kompozycja „I’m A Loser”, która po akustycznej introdukcji rozpędza się za sprawą rewelacyjnego Schenkera. Gdy fortepian zaczyna trzeci numer na płycie („Can You Roll Her”), od razu czujemy, że zaraz będzie gorąco. I jest. Świetna melodia, świetny wokal i przede wszystkim świetne partie gitary oraz klawiszy. Momentami jest nawet nieco hiszpańsko (pojawia się coś z flamenco). Natomiast gdy chwilę potem zaczyna się czwóreczka – „Belladonna”, już po kilku sekundach czujemy, że będzie wspaniale. Delikatne wiosłowanie, elektryczny fortepian i przeszywający śpiew. Sprowadzając wszystko do jednego słowa – arcydzieło. Ponieważ jednak arcydzieła nie rodzą ot tak, to o dwóch następnych tematach („Reasons Love” i „Highway Lady”) napiszę, że są solidne i prawdziwie dynamicznie. A skoro jest tak (a jest!), że zwykle „siódemki” na większości longplayów są prawdziwie pyszne, to i na tym też znów robi się wspaniale. Przez pięć minut słuchamy heavyrockowego (prawie) bluesa – „On With The Action”. Po tej znakomitość przelatuje jeszcze motoryczne i dobre „A Fool In Love”, które wprowadza w kolejną rozkosz, czyli w psychodeliczny (elektryczny fortepian) oraz wzniosły – „Martian Landscape”. Wspaniały finał niemal wspaniałej płyty!