Wśród napisanych dotąd przeze mnie opowieści, zdarzyły się i takie, które sprawiły, że pracując nad nimi czułem się jakbym chodził po cienkim lodzie lub wkładał kij w mrowisko. Tyle tylko, że zazwyczaj problem polegał na tym, iż do tego kanonu świadomie wprowadzałem albumy nie tyle o wątpliwej jakości, co raczej o wątpliwej rockowości (np. krążki Ewy Demarczyk, Eltona Johna, grupy Frankie Goes To Hollywood czy Jamesa Blunta). A wspominam o tym, bo teraz, i to z całkowitą premedytacją, zaliczę do jego puli longplay, o którym wiem, że gdy się ukazał, został przez przeważającą większość krytyków oraz fanów wręcz „zrównany z ziemią”. No dobrze, ale skoro tak, to czemuż się na to (na niego) zdecydowałem? Odpowiedzi jest kilka, ale zanim zacznę je sukcesywnie przedstawiać, muszę przypomnieć o czymś bardzo ważnym. Otóż gdy przed laty zacząłem wybierać płyty-podmioty do tych gawęd, postanowiłem (i cały czas się tego trzymam), że będą nimi jedynie dzieła, które naprawdę mi się podobają. W praktyce oznacza to, że zdecydowałem się na ich dobieranie wyłącznie w oparciu o własny (co jest chyba nawet przejawem mojej arogancji), całkowicie subiektywnym gust. I to by było, oczywiście na ten temat, na tyle. Pora na konkrety.

Już kiedyś się przyznałem, że w latach 60. XX wieku, nie byłem wielbicielem The Rolling Stones. Owszem lubiłem, a nawet niekiedy kochałem ich przeboje i niekoniecznie wylansowane na hity pojedyncze piosenki, ale nie przepadałem za albumami. Te, zawsze wydawały mi się (i do dziś się to nie zmieniło) bardzo nierówne. Zazwyczaj utwory wielkie sąsiadowały na nich z zupełnie miałkimi. Poza tym, jako miłośnik Beatlesów i smakosz pychot jakie z krążka na krążek, w coraz większych dawkach serwowali swoim słuchaczom, a także ich niewiarygodnej melodyjności, bardzo często denerwowałem się na (jak dla mnie) nadmierną prostotę stonsowskich tematów i aranżacji. I jeszcze jedna rzecz, może nawet istotniejsza. Otóż jako zbieracz longplayów oczekiwałem od nich nie tylko wyrównanego poziomu wszystkich utworów, ale także czegoś, co najłatwiej nazwać brzmieniową spójnością, a po pojawieniu się Beatlesowskiego „Sgt. Peppera”, marzyła mi się jeszcze jedna ich cecha – koncepcyjna zwartość całej płyty. A - i proszę to uznać za kluczowe dla tej opowieści – przez kilka lat nie udawało mi się czegoś takiego doszukać u Stonsów. I gdy już straciłem wiarę, że z ich strony doczekam się takiego albumu, niespodziewanie trafiłem na „Their Satanic Majesties Request”.

W 1967 roku, w momencie gdy świat przechodził najróżniejsze (nie tylko artystyczne) transformacje, Stonsi przeżywali trudny okres. Jako żywe symbole buntu musieli (tak przynajmniej czuli) cały czas trwać na pierwszej linii frontu. A to wymagało od nich nie tylko odpowiednich cech charakteru i końskiego zdrowia, ale także, jak się okazało, odwagi. Odwagi? Tak, bowiem naprawdę niewiele brakowało, a ich kariera skończyłaby się... za kratami. Cała historia związana była - a jakże - z narkotykami. Otóż wraz z początkiem roku brytyjska prasa zaczęła ostrą kampanię mającą (oczywiście tak naprawdę chodziło o zwiększenie nakładów) ujawnić prawdę o niecnym życiu gwiazd show-biznesu. Dostało się Creamowi, The Moody Blues, The Who i oczywiście Stonsom. Tyle, że ci ostatni zamiast się kajać, po swojemu wszczęli wojnę. W pewnym jednak momencie jej przebieg mocno ich zaskoczył (czytaj raczej przeraził), bowiem okazało się, że naprawdę grozi im więzienie. Było to oczywiście nie tylko nieprzyjemne samo w sobie, ale mogło ich także zrujnować, bo jako skazani prawomocnym wyrokiem, nie dostaliby więcej wiz wjazdowych do USA. Doszło do procesu, w trakcie którego Jagger został nawet skuty i odstawiony do aresztu, a nieprzychylny muzykom sędzia, skazał Keitha na rok, a Micka na trzy miesiące odsiadki. Na szczęście dla naprawdę przestraszonego Jaggera i nieco mniej przejmującego się Richardsa, zgodzono się na kaucję, dzięki której mogli pozostać na wolności do czasu rozprawy apelacyjnej. I wówczas uśmiechnęło się do nich szczęście, bo wstawiły się za nimi nie tylko liczne osobowości z świata brytyjskiej kultury, ale także poważna (z „Timesem” na czele) prasa. W efekcie muzycy ostatecznie uniknęli paki.

Poza owymi pełnymi stresu wydarzeniami (i licznymi innymi ekscesami oraz sekscesami) doszło jeszcze do bardzo istotnego faktu w ramach samego rocka. Otóż ich główni konkurenci (a tak naprawdę dość bliscy przyjaciele) – The Beatles, wydali wtedy swój opus magnum – „Sierżanta Pieprza”. I wtedy Rolling Stonsi, co swoją drogą było naprawdę eleganckie, nie tylko publicznie przyznali, że ta płyta to prawdziwe arcydzieło, ale także postanowili stworzyć jej odpowiednik. Odpowiednik, czyli album stanowiący monolit muzyczny, który byłby spójny stylistycznie oraz brzmieniowo i który miał być ich próbą wpisania się w zdobywającą wtedy z dnia na dzień coraz większą popularność psychodelię. Tyle tylko, że nagrywając coś takiego popełnili spory błąd psychologiczny. Po prostu nie dość, że do pewnego stopnia świadomie odcięli się od swoich rhythm’n’blusowych korzeni, to jeszcze zbliżyli się do tego, co robili ich główni (Beatlesi) i nieco mniejsi (np. Pink Floyd) antagoniści. To dla ich fanów było prawie zdradą.

Ponieważ „Their Satanic Majesties Reguest” był jak każda tego typu płyta, przeznaczony do smakowania w całości, to ja też go nie podzielę i polecę kilkukrotne posłuchanie dzieła od „deski do deski”. Gwarantuje, że naprawdę wciągnie. I tak, najpierw zrobią to melodyjny i świetny „Sing This All Together” (numer 1), obsesyjna i zmienna ballada „2,000 Man” (4), piękne i przebojowe „She’s A Rainbow” (6) oraz totalnie odlotowe „2,000 Light Years From Home” (9), a potem cała reszta.

 

 

Jerzy Skarżyński