Ponad dziesięć lat temu, gdy zaczynałem tworzyć cykl o niezapomnianych albumach, napisałem: Zamysł jest taki – stworzyć „kanon” rocka. Ale od kogo i od czego zacząć? Oczywiście, od tych, od których wszystko się zaczęło, od Beatlesów – i od płyty, która jako pierwsza powstała z myślą, aby słuchaczowi dać coś więcej niż tylko zabawę, od „Sierżanta Pieprza”. I mimo że dziś (dzięki temu, czego się dowiedziałem w trakcie późniejszej pracy) patrzę na rock’n’rolla z nieco szerszej perspektywy, to owego początku bym nie zmienił, tyle tylko, że dodałbym do niego coś, co wyjaśniałoby, że „Sgt. Pepper’s” nie spadł nam na uszy znikąd, i iż – jak wszystko – miał swoje historyczno-fonograficzne korzenie. I teraz będzie o nich.

Biografię (czy może raczej dyskografię) The Beatles można – rzecz jasna w uproszczeniu - podzielić na trzy okresy. Pierwszy, „infantylny”, a więc ten, który – co zresztą oczywiste - objął ich najwcześniejsze nagrania, czyli piosenki z „Love Me Do” i kolejnych singli, z modnych wówczas „czwórek” (EP), z debiutanckiego albumu „Please Please Me” oraz jego długogrających następców (krążki „With The Beatles”, „A Hard Day’s Night”, „Beatles For Sale” i „Help!”), a także dwóch pierwszych filmów z kwartetem w roli głównej („Noc po ciężkim dniu” oraz „Na pomoc!”). Ujmując to najkrócej, był to czas dość prostych utworów, w dość prostych aranżacjach, z dość prostymi (przejrzystymi) tekstami. Acha, żeby wszystko było jasne, doskonale pamiętam, że już wtedy powstało „Yesterday” i kilka innych „nieśmiertelników”. Okres drugi – nazwijmy go „czasem dojrzewania” – to czas przełomu, błyskawicznego (bo zaledwie dwuletniego i tylko dwulongplay’owego) artystyczno-intelektualnego przeskoku od bezpretensjonalności do psychicznej dorosłości. To wtedy w ich pracach pojawiły się zwiastuny (i to będące wielką wartością samą w sobie) tego, co w chwilę później zmieniło muzykę młodzieżową prawdziwego rocka (czytaj po mojemu - w sztukę). Ten period objął drugą połowę roku 1965 i rok następny, a fonograficznie płyty „Rubber Soul” oraz „Revolver”. I wreszcie okres trzeci – ten już przed laty omówiłem –, czyli czas po stworzeniu „Klubu samotnych serc Sierżanta Pieprza”. Sądzę, że po tym wprowadzeniu, łatwo się domyśleć, iż swój suplement zacznę od gawędy o „Rubber Soul”.

W listopadzie 1965 roku, będący u szczytu popularności (w tym samym roku w kinach pojawił się „Help!”, a królowa uhonorowała ich orderami MBE) Beatlesi przystąpili do pracy nad swoim szóstym albumem. Na nagrania (jak zwykle w studiach Abbey Road) mieli zaledwie 4 tygodnie, bo wszystkim zależało, aby nowy krążek trafił do sklepów jeszcze przed Gwiazdką. To, co oczywiste, ze względu na ich talenty, się udało!

„Rubber Soul”. Już okładka longplaya przykuwa uwagę, bo twarze muzyków sfotografowanych przez obiektyw typu „rybie oko” są na niej lekko zdeformowane. Czyżby owa optyka miała coś wspólnego z poznanym przez nich nieco wcześniej (dzięki ich dentyście, który w ten sposób próbował uśmierzyć ból) LSD? Może tak, może nie. W sumie – bo liczy się przede wszystkim muzyka – to nie najważniejsze. Czas zatem na jej słuchanie. Jedziemy... Jedziemy, bo jej początek to rytmiczne i pra-riffowe „Drive My Car”. Solówka gitary i fortepian elektryczny. Śpiewa głównie Paul. Numer dwa, to odlotowa ballada „Norwegian Wood (This Bird Has Flown)”. Odlotowa, bo unosimy się w powietrze za sprawą użytego w niej - po raz pierwszy w rocku - hinduskiego sitaru i opowieści Johna o pewnej „dobrze zapowiadającej” się nocy z dziewczyną, w której finale, jak wspomina: ...poczołgałem się na drzemkę w wannie. / A kiedy się obudziłem, jej już nie było, ptaszek odleciał. Następne song, to należące do McCartneya, przebojowe „You Won’t See Me”, które poprzedza kolejne arcydzieło Lennona, cudowne i już (1965 r.!) psychodeliczne „Nowhere Man” (To prawdziwy człowiek–nikt / Żyje w niby-świecie swym, / Snuje swe nijakie plany dla nikogo... i trochę dalej: Nie ma swoich poglądów, / Nie wie, dokąd zmierza, / Czyż nie jest on choć trochę podobny / Do mnie i do ciebie?). Gdy wybrzmią dwa kolejne utwory – rockowym „Think For Yourself” George’a i wspólnym Paula oraz Johna – motorycznym „The Word”, pojawia się nieśmiertelne „Michelle”. Paul, gitara akustyczna, chórek i jedno z najpiękniejszych miłosnych wyznań historii. Jego I love you, I love you, I love you, - sprawiało, że każda mogła „być jego”. Po „Michelle” i dość przeciętnym „What Goes On” Ringa przychodzi czas na Lennowskie rozważania o dziewczynach. I tych i tamtych. I tu i tam. To niewiarygodnie piękne „Girl”. No a skoro „Girl” jest na albumie dziewiątką, to (całość ma 14 piosenek) do przesłuchania pozostały nam jeszcze: pogodne „I’m Looking Through You” (Paul); refleksyjno-nostalgiczne „In My Life” (John); rytmiczne „Wait” (Paul i John); hipnotyczne „If I Needed Someone” (George) oraz dynamiczne „Run For Your Life” (John). Acha! Na „Rubber Soul” (na szczęście) nie pojawia się już nigdzie równie pamiętne co infantylne: Ye, Ye, Ye! - O Ye!

 

 

 

Jerzy Skarżyński