„Revolver”. Takich albumów jak ten, w historii rock’n’rolla nie było wiele. Takich, czyli tak wspaniałych, i takich, które mogłyby spokojnie nosić (typowy dla pełnych przebojów składanek) tytuł „The Best Of...” lub „Greatest Hits”. A co ważne - i dlatego od razu zwracam na to uwagę - w drugiej części tego zdania kryje się też odpowiedź na niezadane jeszcze pytanie: Skoro twierdzę, że ten krążek jest aż tak doskonały - to dlaczego dotąd o nim jeszcze nie napisałem? Już odpowiadam. Otóż rzecz w tym, że choć ów longplay jest rzeczywiście rewelacyjny, to jednak tak się zdarzyło, iż niewiele później Beatlesi przygotowali dzieła jeszcze wybitniejsze i mające w dodatku pewną cechę, która sprawia, że są one czymś zdecydowanie więcej niż tylko (jak on) zbiorami piosenek i pieśni. Konkretnie chodzi o to, że producent liverpoolczyków - George Martin, nagrywając i miksując utwory na ich kolejne długograje, dbał o to aby układały się one w zwarte całości, a więc aby zbudować z nich coś, co dziś określa się mianem płyt koncepcyjnych. I tu od razu wyjaśnię, że wcale nie chodziło o ich scalanie za pomocą jakichś kluczy łączących poszczególne teksty, lecz o takie dopasowywanie tematów muzycznych (robi się to najlepiej przy wykorzystaniu intuicji), aby degustujący nie zauważali, iż przepływają z jednego w drugi. Dzięki temu „procederowi” piękno pojedynczych hitów z „Sierżanta Pieprza”, „Białego Albumu” i „Abbey Roadu” zostało dosłownie podniesione do kwadratu!

W 1966 r. Beatlesi podjęli pewną - już zresztą przeze mnie wspominaną - bardzo ważną i brzemienną w skutki decyzję. Otóż zdegustowani tym, że w czasie występów właściwie nie było ich słychać (proszę pamiętać o niewydolności ówczesnych aparatur nagłaśniających i gardłach rozwrzeszczanych fanek), zrezygnowali z koncertowania. A dlaczego było to aż tak istotne? Otóż chodziło o to, że gdy wcześniej nagrywali, chcąc nie chcąc, musieli myśleć o tym, iż to co tworzą, musi się dać (i to w miarę wiernie) wykonywać „na żywo”, natomiast teraz mogli robić co chcą. Ich wyobraźni nic już nie krępowało. Dodam tu jeszcze, że swoją drogą tego typu rozwiązanie było szalenie ryzykowne, bo raz, mogło rozgniewać ich sympatyków (istniało niebezpieczeństwo, że uznają, iż zespół nie pojawiając się na estradach ich po prostu „olewa”) i w efekcie doprowadzić do utraty popularności oraz dwa, bo groziło, że muzycy nie konfrontując swoich pomysłów z ich potencjalnymi odbiorcami, artystycznie mogą zawędrować w jakiś ślepy zaułek. Przecież zdarzyło się to bardzo wielu zapatrzonym w siebie (ale widać mniej utalentowanym) narcyzom. Acha, aby dopełnić obrazu tamtych dni, warto dodać, że mniej więcej wtedy ich kolorowy (niekiedy za sprawą LSD) świat zrobił się jeszcze barwniejszy, bo pojawiło się w nim pewna modna wówczas trawka, która – jak twierdzą jej zwolennicy – sprawiła, że Beatlesi stali się jeszcze bardziej kreatywni. Myślę, że warto tu przytoczyć pewną ciekawą wypowiedź Paula na ten temat. Brzmiała ona mniej więcej (cytuje z pamięci) tak: To prawda, że narkotyki mogą otworzyć niektóre drzwi, ale przejść przez nie można tylko samemu.

W czasie wakacji 1966 r. ukazał się kolejny pełnowymiarowy krążek The Beatles, któremu po dłuższych dyskusjach nadano tytuł „Revolver”. Warto wspomnieć, że to słowo z jednej strony odnosiło się powszechnie znanego narzędzia zbrodni, a z drugiej, do kilkukrotnie zastosowanego w czasie jego zgrywania procesu puszczania taśm „do tyłu” (ang. revolving). Zresztą, a z opisanych już powodów, przy rejestracji LP. przeprowadzono mnóstwo innych eksperymentów. I - co ważne – wszystkie okazały się w pełni udane. Czas aby ich posłuchać. 3, 2, 1... Start!

1, 2, 3, 4. 1, 2... Bas, ostre akordy gitary, rockowo i mocno. To pierwszy na płycie „Taxman”. George śpiewa o dotkliwie dającym się we znaki Beatlesom (byli już wtedy bardzo bogaci) poborcy podatkowym. Rockowe PIT-u PIT-u! Sekunda ciszy, a po niej pojawia się mój beatlesowski numer jeden wszechczasów – „Eleanor Rigby”. Paul, osiem instrumentów smyczkowych i kłujące w serce słowa: Spójrz na tych wszystkich samotnych ludzi / Eleanor Rigby zbiera ryż w kościele, w którym właśnie odbył się ślub / Żyjąc jak we śnie / Czeka przy oknie... (...) Ojciec McKenzie pisze kazanie, którego nikt nigdy nie wysłucha... (...) Eleonor Rigby / Zmarła w kościele, a razem z nią pochowano jej wspomnienie / Nikt nie przyszedł / Ojciec Mckenzie odchodząc znad grobu strzepnął z ręki kurz / Nikt nie został zbawiony. Trójka. Po arcydziele - arcydzieło. „I’m Only Sleeping”. John: Kiedy jestem w środku snu / Zostaje w łóżku, płynę pod prąd... (...) Wszyscy zdają się myśleć, że jestem leniwy / Mam to gdzieś, myślę, że są szaleni, / Biegając wszędzie w takim pośpiechu, / Dopóki nie spostrzegą, że nie ma po co... (...) Ja tylko śpię. Drobiazg – gitarowe solo „na wspak”. W „Love You To” - George, sitar i tabla zabierają nas w psychodeliczną podróż do Indii. Piątka - „Here, There And Everywhere” - jest tak piękna, że mamy wrażenie, że Paul unosi nas do nieba, a szóstka tak teatralna, że dosłownie sami przeżywamy rejs Żółtą Łodzią Podwodną. Głos Ringa. Potem kolejno: w obsesyjnym „She Said Shy Said” śpiewa John; w pogodnym „Good Day Sounshine” Paul; w rockowym „And Your Bird Can Sing” John, w nieco barokowym (klawikord i waltornia) „For No One” Paul; w rytmicznym „Doctor Robert” John; w obsesyjnym „I Want To Tell You” George; w brawurowym oraz rozdętym (sekcja dęciaków) „Got To Get You Into My Life” Paul i wreszcie w finałowym, pełnym eksperymentów „Tomorrow Never Knows” John. „Revolver” - 14 strzałów w „dziesiątkę”!

 

Jerzy Skarżyński