Michael Gordon Oldfield przyszedł był na ten świat 15 maja 1953 roku w Reading, w Anglii. Jego tata - Raymond, był lekarzem, zaś mama – Maureen, pielęgniarką. Sprawiło to, że dzięki ich zarobkom, Mike i jego starsze rodzeństwo - siostra Sally i brat Terry, mogli nie tylko spokojnie uczyć się w dobrych szkołach, ale także zabawiać się muzyką. Z czasem okazało się, że ta młodzieńcza fascynacja zmieniła się w treść życia całej trójki. Zanim to jednak nastąpiło familia Oldfieldów przeniosła się w 1966 r. do Harold Wood w północno-wschodniej części Londynu. I to tam właśnie, już w rok później, Sally i Mike (używając szyldu The Sallyangie) zaczęli tworzyć i wykonywać delikatną muzykę folkową. Okazało się, że byli na tyle dobrzy, iż w 1968 r. udało im się nawet nagrać i wydać płytę długogrającą („Children Of The Sun”). No, a gdy po kilkunastu miesiącach ów duet się rozpadł, jego młodsza i brzydsza połowa wraz z Terrym zorganizowała kolejny, o nazwie Barefoot. Ten brzmiał zdecydowanie bardziej rockowo.

Można uznać, że wraz z rokiem 1970, Mike Oldfield przeszedł na muzyczne zawodowstwo, bo rozpoczął granie na basie w zespole byłego członka Soft Machine – Kevina Ayersa. Współpraca z tym zespołem zaowocowała: nabraniem nie dających się przecenić umiejętności; bliską przyjaźnią z innym współpracownikiem Kevina – Davidem Bedfordem; dwoma albumami i w wolnych chwilach pracą nad własnymi kompozycjami. A wspomniałem Bedfordzie, bo to on właśnie namówił Mike’a, aby swoje instrumentalne utwory (które ten w wersjach „demo” rejestrował na pożyczonym od Ayersa magnetofonie) połączył w większą całość i aby spróbował znaleźć kogoś, kto byłby zainteresowany ich już w pełni profesjonalnym nagraniem oraz opublikowaniem na płycie. Zaczęła się wtedy wielomiesięczna odyseja od wytwórni do wytwórni, która znalazła swój szczęśliwy finał w 1972 r., gdy Oldfield spotkał szalenie energicznego młodego biznesmena - Richarda Bransona. Ten, po zdobyciu odpowiednich funduszy sfinansował profesjonalne zarejestrowanie muzyki Mike’a (tylko dla porządku dodam, że ten sam zagrał na niemal wszystkich instrumentach, dogrywając kolejno jeden do drugiego) i w rok później wydał ją na pierwszym krążku swojej specjalnie w tym celu założonej wytwórni - Virgin Rec. Ów LP został zatytułowany „Tubular Bells” i okazał się być jednym z najlepszych oraz najlepiej sprzedających się w całej historii show-biznesu.

Po niewiarygodnym sukcesie „Dzwonów Rurowych”, o których oczywiście pisałem już w pierwszym tomie tego cyklu, Mike Oldfield przystąpił do pracy nad swoją drugą płytą solową. Były z tym kłopoty, bo wówczas jeszcze (w kilka lat potem do się zmieniło) bardzo nieśmiały chłopak - raz, nie mogąc znieść ciągłego zainteresowania mediów, postanowił zaszyć się gdzieś gdzie mógłby tworzyć w przynajmniej względnym spokoju, a dwa, bo odczuwał (strasznie dającą mu się we znaki) potrzebę nagrania czegoś co najmniej równie udanego jak „Tubular Bells”. I prawie się udało, bo zrodziła się wtedy bardzo piękna, choć jednak nieco słabsza całość, którą od nazwy wzgórza, które wyrastało tuż obok miejsca jej powstania, zatytułował „Hergest Ridge”. Ten album, podobnie jak debiutancki przyniósł tylko jeden utwór z konieczności (strony krążka) podzielony na dwie blisko 20-minutowe części. Natomiast w rok później, czyli w 75, Virgin Rec. opublikowało trzeci longplay Oldfielda – „Ommadawn”, który przyniósł kolejną suitę (tym razem mającą mocną podbudowę rytmiczną) oraz pierwszą w jego dorobku piosenkę („On Horseback”), która stanowiła jej swoistą kodę. I ta, zresztą świetna płyta, zyskała wielką popularność.

Po wydaniu „Ommadawn”, wciąż mający kłopoty z własną nieśmiałością i potrzebą unikania ludzi Olfield, poddał się specyficznej psychoterapii o nazwie egzegeza, która jak się później okazało, była na tyle skuteczna, że odludek zmienił się w czerpiącego garściami z życia playboya-hedonistę. Na szczęście (bo owa metamorfoza na jakiś czas wpłynęła negatywnie na jego twórczość) zanim owo przepotworzanie się ostatecznie zakończyło, Mike sfinalizował pracę nad swoim największym (co do „rozmiaru”) dziełem, czyli publikacją pt. „Incantations”. Na ten dwukrążkowy monument złożyła się 73-minutowa suita o tytule zgodnym z tytułem całego albumu.

„Incantations”. „Part One” – 19:08 minuty. Tą część rozpoczyna nieco kosmiczny dźwięk vocodera, na który nakładają się piękne smyczki poprowadzonej przez Davida Bedforda orkiestry. Do tego wszystkiego dochodzą piękne ozdobniki grane na fletach (m.in. przez Terry’ego Oldfielda) i powoli nabierające na ważności gitary i klawisze obsługiwane przez Mike’a. Całość jest zbudowana na pięknym motywie, który co chwila zmienia barwęa w końcu rytmizuje się za sprawą coraz to nowych instrumentów i pięknych chórów. „Part Two” – 19:37. Ta część w pierwszej połowie jest szalenie delikatne (o krok od ciszy), a w drugiej konkretyzuje się za pośrednictwem bębnów i rozśpiewuję się głosem Maddy Prior. „Part Three” – 16:58. Ta dla odmiany zaczyna jakimś wirującym i pełnym pogody dworskim tańcem, w którym po chwili zaczyna rządzić gitara, a całość znów się rytmizowuje i płynie, płynie i płynie... „Part IV” – 17:01. Delikatny początek (jak pojedyncze kropelki wiosennego deszczu) z czasem zmienia się w coś iście kryształowego, gdy na pierwszy plan dostaje się wibrafon na który po mistrzowsku gra Pierre Moerlen z grupy Gong. A Mike, jak motyl, unosi się nad tą łąką ze swoją gitarą. Boski finał boskiej całości!

 

 

 

Jerzy Skarżyński