Ujmując to najkrócej, łapię się wówczas na tym, że najbliżej jest mi do lewicy, czy jak kto woli do socjaldemokracji. Dlaczego? Bo uważam, że Państwo, czyli wszyscy ci, którzy z ramienia prawa i piastowanych urzędów „organizują” nam życie, powinno przede wszystkim dbać o tych, którym jest najciężej, czyli są najbiedniejsi czy najsłabsi. A jak to powinno się odbywać? Mam kilka pomysłów, ale nie będę nawet próbował ich opisywać, bowiem wiem, że w końcu i tak trafię na nieuniknione przy takiej okazji pytanie: Skąd na to brać? Odpowiedź jest oczywista – z podatków (tyle tylko, że odpowiednio rozdysponowanych). No, a skoro już do nich doszedłem, to uważam, że najbogatsi powinni płacić proporcjonalnie najwięcej, bo i tak, na pewno, zostanie im wystarczająco dużo, aby byli czuli się lepsi oraz potężniejsi od innych (czyż nie o to tak naprawdę chodzi?). Jeśli po przeczytaniu tego, co przed momentem napisałem, ktoś uważa że ta książka powinna od razu trafić na przemiał lub stos, to proszę go o odrobinę cierpliwości, bo zaraz wyjaśnię, co sprawiło, że zapuściłem się na agitacyjne pole minowe. Otóż stoi za tym informacja, że latach 70. XX wieku, w Wielkiej Brytanii, fiskus zabierał najlepiej zarabiającym (w tym także artystom) nawet 85%(!) ich zysków. Co łatwo zrozumieć, część twórców się na to godziła, uważając że nawet nie wypada się od tego wymigiwać (np. Paul McCartney), natomiast inni wyjeżdżali na tzw. podatkową emigrację. Zrobili tak choćby Rolling Stonsi i interesujący nas dziś Wishbone Ash.

Po nagraniu i wydaniu swoich trzech pierwszych albumów - z których debiutancki oraz trzeci już omówiłem, Wishbone Ash zarejestrował swojego czwartego długograja („Wishbone Four”), który głównie za sprawą złej jakości technicznej (brzmiał bardzo głucho i pozbawiany był dynamiki) zrobił sporą klapę. To niepowodzenie spowodowało, że na odejście z zespołu zdecydował się jeden z dwóch jego gitarzystów – Ted Turner. W tej sytuacji pozostała trójka (Martin Turner – bas i śpiew, Andy Powell – gitara i śpiew oraz Steve Upton - perkusja) zaczęła szukać kogoś mogącego wypełnić powstałą lukę. Koniec końców wakat wypełnił ex-gitarzysta brytyjskiej grupy Home – Laurie Wisefield. Czas szybko pokazał, że był to trafny wybór, bo Laurie umiał nie tylko świetnie grać solo jak i (co w Wisbone Ash było szalenie ważne) w duetach z Powellem, ale także był bardzo zdolnym kompozytorem. Pierwszym tego dowodem był wydany pod koniec 1974 r. longplay „There’s The Rub”, który poza solidną porcją solidnego rocka, przyniósł jedną z najwspanialszych ballad w całej jego historii – „Persephone”. Dzięki sporemu sukcesowi tej płyty, znów zaczęło im się na tyle dobrze powodzić, że postanowili na poważnie zająć się swoimi pieniędzmi. I to właśnie wtedy postanowili, że porzucą Wielką Brytanię i przeniosą się do USA. Tu za bazę obrali sobie małe miasteczko Westport w stanie Connecticut. W sumie, ów fakt, nie był by może tak ważny, gdyby nie to, że za ową emigracją poszła też pewna (przez jakiś czas dająca się wyczuć w nagraniach) zmiana ich brzmienia. Ujmując to dość ogólnikowo, zbliżyli się do stylu określanego jako soft rock (jego przedstawicielami byli np. The Eagles). W tej właśnie konwencji, w grudniu 75 r., w Nowym Jorku, zarejestrowali swój kolejny, jak się potem okazało, dość dobry krążek – „Locked In”. No, a zaledwie pół roku później, w Westport, w piwnicy domu Martina, powstała (z pomocą wynajętego mobilnego studia) ich siódma płyta – „New England”. Tytuł był oczywiście związany z miejscem jej nagrania. Teraz już sza - słuchamy!

Jak to zwykle bywa, album zaczyna znacząca dawka nielichego rocka. „Mother Of Pearl” - to dość twardy i mocny utwór, grany bardziej hard niż romantycznie. Ale, jak się już w 4 i pół minuty później okazuje, jest to tylko przygrywka, do tego, co ma nas chwycić nas za serce. Bo utwór nr. 2 – „(In All Of My Dreams) You Rescue Me” jest ponad sześciominutową kwintesencją muzyki Wisefieldowskiego Wishbone Asha. Jest zatem nastrojowo (jak podpowiada tytuł nawet wręcz sennie), pięknie (miękkie wokale) i co najważniejsze – dwu-gitarowo (obaj wioślarze doskonale się wspierają). Co istotne dla odbioru całego albumu, ten temat kończy się długim wyciszeniem, które powoli wtapia się w szelest milionów cykad. Jeśli mamy odpowiednie wspomnienia (lub wyobraźnię) na moment przenosimy się nad Morze Śródziemne czy w jakiś inny urokliwy zakątek świata. I gdy już niemal usypiamy, nagle, bez żadnego uprzedzenie, daje nam w łeb potężny cios gitarą. To właśnie zaczyna się bardzo rockowy i zadziorny utwór – „Runaway” (nie wiem czemu, ale jednostajne riffy, które go podbudowują, kojarzą mi się z rąbaniem drzewa). Co tu wiele pisać, łatwo się domyśleć, że po czymś tak jednoznacznym, następna kompozycja musi być choć trochę spokojniejszy. I jest, bowiem „Lorelie” to pieśń utrzymana w tempie mieszczącym się pomiędzy czymś do przytulania, a czymś do podrygiwania przy latynoamerykańskich rytmach. Bardzo dobre! Następny numer („Outward Bound”) to efektowny popis instrumentalny, który poprzez zaledwie minutowe „Prelude”, wprowadza w solidną siódemkę – „When You Know Love”. Tu wszystko jest pełne błysków gitar i lirycznego śpiewu. Spora radość! A ponieważ na okładce wymienionych jest dziewięć tytułów, to „Kiedy już poznamy miłość” dostajemy się na bajkowo urodziwą „Samotną wyspę” („Lonely Island”). Na niej oczarowują nas melodia, śpiew i hipnotyczne sola gitar. A potem zostaje nam jeszcze chwila (1:50), którą spędzimy w blasku dogasającej świecy. To rozmarzone instrumentalne nagranie „Candlelight”.

 

 

 

Jerzy Skarżyński