W swoim poprzednim wypracowanku, troszkę wbrew chronologii, dość nagle przeskoczyłem od momentu wyklucia się pisklęcia o nazwie Premiata Forneria Marconi, do chwili gdy jako już dojrzały ptak, pięknie szybowała nie tylko nad Europą, ale także nad Stanami Zjednoczonymi. Stąd muszę teraz zacząć od kilku słów na temat tego, co wydarzyło się w między czasie. A zatem. Po nagraniu swojej pierwszej płyty, muzycy Premiaty mieli mnóstwo nowych i śmiałych pomysłów, jednak z ich realizacją był spory kłopot. Chodziło o to, że brakowało im odpowiedniego do tego „narzędzia”. O co szło? O instrument, który w tym czasie (głównie za sprawą finałowej części utworu „Lucky Man” tria Emerson, Lake And Palmer) totalnie zawładnął ich artystyczną wyobraźnią - czyli o syntezator mooga. I żeby było wszystko jasne, wówczas, czyli na samym początku lat 70. ubiegłego wieku, w Italii nikt nie tylko nie grał, ale nawet nie miał owego ustrojstwa. Dopiero w 71 r. jedna z miejscowych firm pokazała ów klawiszowy przedmiot pożądania na jakiś targach i wówczas artysto z PFM, jakimś cudem, udało się przekonać jej szefów, że jeśli zaczną go używać w studio oraz podczas koncertów, to na pewno wzrośnie na niego popyt. W efekcie... zespół dostał wymarzony syntezator, a handlowcy (podobno) sprzedali go potem w bardzo wielu egzemplarzach!

W 1972 r., po wydaniu swojego świetnie przyjętego debiutu Premiata najpierw sporo koncertowało na Południu Włoch, a potem zarejestrowało swój drugi album - „Per un amico”. Longplay był na tyle udany, że ośmieleni jego przyjęciem muzycy, zdobyli się na odwagę i za pośrednictwem przyjaciela, przekazali taśmę ze swoimi nagraniami członkom (akurat występującego w Bolonii) tria Emerson, Lake And Palmer. Niewiele później, ku ich całkowitemu zaskoczeniu, dostali telefon, z którego wynikało, że za parę dni, aby ich posłuchać na żywo, specjalnie przyleci do Rzymu Greg Lake. I rzeczywiście, już 20 grudnia odbył się występ, który na Lake’u zrobił tak wielkie wrażenie, że natychmiast zaproponował im kontrakt z należącą do jego zespołu wytwórnią Manticore. Tym sposobem, zaraz potem Włosi znaleźli się w Londynie, gdzie najpierw (wyłącznie dla zaproszonych gości) dali specjalny koncert, a później podpisali umowę, na bazie której mieli już w styczniu 1973 r. nagrać anglojęzyczną wersję swojego drugiego krążka. Ważne było też to, że do ich dawnych pieśni, zupełnie nowe (a więc nie będące tłumaczeniami włoskich pierwowzorów) teksty miał napisać sam Peter Sinfield! Tu, i tylko dla porządku przypomnę, że ów twórca, był wtedy nadwornym autorem zespołu Emersona, a wcześniej tworzył poezję, którą śpiewali wokaliści King Crimson! A a`propos King Crimson, warto wspomnieć, że gdy PFM pracowało w londyńskim Command Studios nad „Photos Of Ghosts”, w pomieszczeniu obok, grupa Frippa rejestrowała słynny „Larks’ Tongues In Aspic”!

Później, a było to już w lecie, doszło do pierwszej zmiany personalnej w łonie Premiaty, bo zmęczony ilością koncertów i nagrań Giorgio Piazzza, podjął decyzję o odejściu. Jego następcą został inny Włoch (zaznaczam to, bo miał niezbyt włosko brzmiące imiona i nazwisko) – Ian Patrick Djivas. Z nim PFM najpierw nagrało u siebie czwarty longplay - „L’isola di niente”, a zaraz potem w Londynie, jego wersję angielską – „The World’s Became The World”.

„World Became The World” zaczyna, w sposób absolutnie nie rockowy, wspaniały, prawie 11-minutowy temat „The Mountain”. Ta nie rockowość, bierze się stąd, iż pierwszych 130-sekund należy do szalenie dramatycznie śpiewającego chóru, który z równie dobrym skutkiem, mógłby zostać wykorzystany w ścieżce dźwiękowej „Władcy Pierścieni”, „Matrixa” czy „Awatara”. Po takim intro dostajemy się świat kompozycji równie pięknej, ale równie zmiennej, jak pogoda w górach. Raz jest słonecznie i ciepło, raz deszczowo i zimno, a raz szleje wichura miotająca stwardniałym od mrozu śniegiem. Gitary, są równie zaczepne jak w muzyce Yesu, klawisze równie wzniosłe jak u Genesis, a sekcja gra równie przewrotnie jak w King Crimson. I mimo przywołania tych nazw, muszę stwierdzić, że to co daje PFM jest w pełni oryginalne i to na skalę światową! Numerem dwa na płycie, jest bardzo nastrojowa ballada, której ozdobą są śliczne partie syntezatora i skrzypiec. Owo cacuszko ma tytuł „Just Look Away” i doprowadza w głównego skarbu albumu, czyli do wzniosłego (mellotron sprawia, że od razu wspominamy „Epitafium” K.C.) i bezbłędnie wykonanego nagrania tytułowego albumu. Cudo! „Four Holes In The Ground” (4) to dla odmiany, coś z zupełnie innej bajki, bo przenosimy się na jakiś średniowieczny bal, gdzie trubadurzy nie tylko używają bębenków, fletów i skrzypiec, ale także, jakoś ściągniętych z przyszłości: syntezatora, mellotronu oraz gitary na prąd. Świetne! Ponieważ cały album ma tylko sześć utworów, to nie da się ukryć, że piątka jest już wprowadzeniem do jej finału. Owo wprowadzenie ma ponad 6 min, tytuł „In my Face On Straight” i jest mocno połamane rytmicznie oraz ozdobione licznymi lekko ujazzowionymi solówkami. Kończy ją fantastyczne solo na akordeonie. Natomiast ostatni na płycie temat - „Have Your Cake And Beat It” - zaczyna efektowny popis na basie, a potem grają, grają i grają. Grają, grają i grają, bo to utwór całkowicie instrumentalny oraz całkowicie nieprzewidywalny!

Reasumując – bo trzeba – „The World Became The World, to jedno najważniejszych dzieł całej historii rocka progresywnego! I proszę mi wierzyć - naprawdę nie przesadzam.

 

 

 

Jerzy Skarżyński