Jeszcze wcześniej? - tak bo gdyby pojawiła się np. jako motto otwierające wszystkie książki z tej serii, to być może uchroniła by mnie przed najcięższym zarzutem jaki stawiają mi niektórzy krytycy, czyli przed stwierdzeniem, że w swoich opowieściach zbyt mało miejsca poświęcam opisom muzyki na omawianych albumach. I widzę, że nawet uporczywe powtarzanie, iż moim zamiarem nigdy nie było recenzowanie wybranych długograjów lecz przedstawianie najróżniejszych związanych z nimi kontekstów, nie przynosi żadnego rezultatu. A ponieważ, jak się przekonałem, jestem dość wrażliwy, to owo ignorowanie moich intencji czasami mnie nie tylko boli, ale także denerwuje. No dobrze, oczywiście zdaje sobie sprawę, że już najwyższa pora aby wyjaśnić, co mnie pchnęło do tych wywodów. Otóż stało się to za sprawą pewnego zdania, które kiedyś padło z ust mojego dzisiejszy „podopiecznego” – Frank Zappy. Brzmi ono tak: Pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury. Po prostu nic dodać, nic ująć!

Ponieważ o Franku Zappie miałem okazję gawędzić stosunkowo niedawno, to myślę, że mogę od razu przejść do ciągu dalszego. Po wydaniu i sporym sukcesie longplaya „Hot Rats”, zaskoczony muzyk dowiedział się, że kierujący wtedy orkiestrą filharmonii w Los Angeles Zubin Metha, jest gotowy wykonać którąś z jego kompozycji, ale pod warunkiem, iż ten na tą okazję reaktywuje rozwiązane niewiele wcześniej Mothers Of Invention. Od dzieciństwa kochający muzykę współczesną i awangardową rockman takiej propozycji oczywiście nie mógł zignorować. Efekt: wskrzeszenie Mothers i przygotowanie na tą okazję specjalnego utworu – „200 Motels”. 15 maja 1970 odbył się (świetnie przyjęty przez krytyków) koncert podczas którego wykonano owo dzieło, a zaraz potem Zappa przystąpił do pracy nad przeniesieniem „200 moteli” na ekran kinowy. Jakby tego wszystkiego było mało, w tym samym czasie na moment połączył swoje siły Johnem Lennonem i Yoko Ono, a potem zarejestrował (z Matkami) kolejny krążek. W następnych miesiącach oraz latach Franek - jak zwykli nazywać go wielbiciele - regularnie nagrywał zarówno jako solista jak i lider swojego zespołu. Mnóstwo też koncertował. A co niezwykłe, czy wręcz nawet paradoksalne, najsłynniejszym występem jego grupy w tamtym okresie, okazał się być ten..., którego nie było jej dane ukończyć! Oto bowiem 4 grudnia 1971 roku, w drewnianym budynku kasyna na brzegu jeziora Genewskiego (działo się to w ramach kolejnej edycji jazzowego festiwalu w szwajcarskim Montreux), Mothers Of Invention grały tak wspaniale, że jakiś rozentuzjazmowany fan wyciągnął zza pazuchy rakietnicę i uniesiony zachwytem odpalił flarę sygnalizacyjną. Skutki: spłonięcie całego gmachu i sporej część sprzętu nagłaśniającego oraz... zrodzenie się najsłynniejszego hymnu muzyki hardrockowo-metalowej - songu „Smoke On The Water”. A stało się tak, bo mający następnego dnia zagrać samej scenie muzycy Deep Purple, najpierw oklaskiwali Zappę i jego kolegów, a potem stali się nie tylko naocznymi świadkami ale także czynnymi uczestnikami (pomagali w ewakuacji publiczności) rozgrywającego się dramatu.

W 1974 roku Frank Zappa wydał (jeśli dobrze policzyłem) swoją 21-szą płytę długogrającą – fantastyczny album „Apostrophe’”. Jak się niewiele później okazało, stała się ona jego największym sukcesem komercyjnym, bo dotarła aż do 10 miejsca listy bestsellerów Billboardu!

„Apstrophe’” to dosłownie mała (ma zaledwie 31 minut i 45 sekund) rzecz, która (i to bardzo) cieszy oraz... śmieszy. Cieszy, bo Zappa przystępując do pracy nad nią, świadomie postawił na przejrzystość swoich aranżacji i wyjątkową zgrabność melodii, a śmieszy, bo jego teksty można spokojnie zaklasyfikować jako wręcz kabaretowe. Tyle tylko, że aby je w pełni docenić, trzeba perfekcyjnie znać nie tyle angielski, co jego amerykańska odmianę. No to jazda - Zappujemy!

Brr! O rany jak wieje! To początek całego krążka i uroczego utworu o intrygującym tytule „Nie jedzcie żółtego śniegu” („Don’t Eat The Yellow Snow”). Ten dwuminutowy przebój (bo po wydaniu na singlu stał się pierwszym prawdziwym hitem Zappy) opowiada uroczą historię z Dalekiej Północy, o tym, że za dziwnym kolorem niektórych partii tamtejszego śniegu stoją psy husky i... ich mocz. Znów brrr! Muzyka hipnotyzuje i zachwyca. A jak Franek gra solo! Szkoda pisać. Zaraz potem, prawie niezauważalnie wchodzimy w świat kupletu o Eskimosie Nanooku („Nanook Rubs It”). W trójce, w którą wprowadza niewiarygodny łącznik zagrany na ksylofonie czy wibrafonie, mamy do czynienia z blaszano-syntezatorywowym dęciem w różne dęciaki i z potwornie zwariowanym rytmem. To „St. Alphonzo’s Pancake Breakfast”, który po przejściu w szaleńcze „Father O’blivion” jeszcze przybiera na tempie. Muzyka z domu „normalnych inaczej”! Dość! Ponieważ opisywanie muzyki Zappy, to zajęcie równie karkołomne jak ona sama, to przestaję już stukać po klawiszach i tylko dorzucam, że przez następnych dwadzieścia kilka minut jest nie mniej odlotowo. I jeszcze jedno, żeby nie było nieporozumień, poziom gry wszystkich pomocników Franka (m.in.: Jima Gordona i Aynsleya Dunbara – bębny; Jacka Bruce’a – bas; Sugar Cane Harrisa i Jean-Luc Ponty’ego - skrzypce; George’a Duke’a – klawisze) jest równie niepohamowanie wirtuozerski jak językowe i gitarowe popisy ich szefa.

 

 

 

Jerzy Skarżyński