... A kto pamięta ów cykl, zapewne kojarzy go z twarzami prowadzących - red. Michał Fajbusiewicz i półkownika Jana Płócienniczaka oraz z jego muzycznym uzupełnieniem. Dodam tu jeszcze, że owa muzyka była tak intrygująca, iż każdy prawdziwy meloman natychmiast wszczynał śledztwo, które w końcu przynosiło informację, że odpowiedzialna za nią była grupa (zapewne przestępcza) z USA, którą kierował Amerykanin włoskiego pochodzenie (co oczywiście wiele wyjaśnia) - William Edward Chiaiese. Co bardzo ważne, Chiaiese na co dzień ukrywał się pod pseudonimem - Bill Chase!

Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku - o czym wspominałem już chyba setki razy - rock tak szybko się rozwijał, że związani z nim artyści co chwilę przekraczali jakieś granice. Także i tą oddzielającą ich od jazzu. I tak w Wielkiej Brytanii najlepiej z tym radzili sobie muzycy z Soft Machine, Colosseum oraz King Crimson, a w Stanach Zjednoczonych z Blood, Sweat And Tears i Chicago (oczywiście można podać sporo innych przykładów). A kiedy się okazało, że rockmanom wychodzi to całkiem zgrabnie i że można dzięki temu sprzedać sporo płyt oraz biletów, prawdziwi jazzmani, którzy wcześnie zwykle lekceważyli rock’n’rolla, postanowili sami się do niego zbliżyć. I tak Miles Davis, John Mclaughlin, Chic Corea, Herbie Hancock oraz kilku innych sprawiło, że narodził się jazz-rockowy nurt nazwany fusion. Na a wśród tych „innych”, znalazł się też wspomniany już wcześniej Bill Chase.

Bill urodził się 9.10.1934 r. Jego rodzice, włoscy emigranci, czując że ich oryginalne nazwisko Chiaiese jest w Stanach trudne do wymówienia, zmienili je na Chase. A ponieważ tato Billego był zawodowym trębaczem, to nie ma co się dziwić, że jego syn dość szybko zainteresował się muzyką i chętnie się jej uczył. I tak najpierw poznawał tajniki gry na skrzypcach oraz perkusji, a później zajął się trąbką. Po ukończeniu szkoły średniej szlifował technikę trąbienia w New England Conservatory i Berklee School Of Music. W 1952 r., jeszcze w czasie studiów, zafascynował się twórczością Stana Kantona. W 1958 r. został trębaczem w formacji Maynarda Fergusona, a rok później u swego idola – Kantona. Od 1960 grał w Woody Herman’s Thundering Herd. Potem przez jakiś czas zarabiał w Las Vegas, gdzie dopadły go muzyczne nowości z Europy: Beatlesi i idący za nimi rock. W 1970 r. Chase postanowił założyć własny zespół spinający jazz z rockiem. Oznaczało to, że idąc śladem grup opierających swoje brzmienie na rozbudowanej sekcji dęciaków (czyli na tych też już wspomnianych grupach typu Blood Sweat & Tears i Chicago) sformował sobie band złożony z aż czterech trębaczy (on sam, Ted Pircefield, Alan Ware, Jerry Van Blair), wokalisty (Terry Richards), organisty (Phil Porter), gitarzysty (Angel South), basisty (Dennis Johnson) oraz perkusisty (Joy Burrid). Z nimi w 1971 nagrał album „Chase”, a w rok później (już z nowym pieśniarzem – G.G. Shinnem i bębniarzem – Gary Smithem) drugi longplay - „Ennea”.

Płyta „Ennea” ma dwa oblicza. Pierwsze – pierwszostronne i drugie – drugostronne. Na pierwsze, składa się sześć pojedynczych pieśni, na drugie, pięcioelementowa suita, która słusznie nadała tytuł całemu albumowi. Oczywiście, bo tak nakazuje tradycja, nasze słuchanie zaczniemy od strony pierwszej, czyli od początku. Ramie (gramofonu) zostało spuszczone! Jedynka – „Swanee River” to gęste młócenie sekcji rytmicznej, które po paru sekundach przestaje być istotne, bo odzywają się trąbki. Nieprawdopodobnie trąbki. Najłatwiej porównać je z dźwiękiem wydawanym przez przelatujące koło ucha osy. Mimo, że nie wbijają żądeł i tak boleśnie kują. W trzy minutki później pojawia się efektowne „So Many People”. Trąbienie wokół głosu (w tym jednym utworze śpiewa Terry Richards) sprawia, że mamy wrażenie przekuwania bębenków infradźwiękami. Brr! „Night” (mała trójeczka) to dęcie na ciężkim podkładzie. Solidne. Nawet bardzo! Dopiero w czwórce – „It Won’t Be Long” robi się delikatniej, bowiem ten temat to bigbandowy popis możliwości trębaczy i śpiewu G.G. Shina. Pozostałe dwie kompozycje – „I Can Feel It” i świetne „Woman Of The Dark” są raczej bliższe jazzowi niż rockowi.

Część druga. Suitę „Ennea” zaczyna przeraźliwy przestrzenne trąbienie i brawurowa gra perkusji z basem. Czujemy że wychodzą nam ciary na ciarkach. Ten wspaniale śpiewany fragment ma tytuł „Cronus (Saturn)” i to właśnie on był sygnałem „997”. Potem, po organowym łączniku uderza drapieżny „Zeus (Jupiter)”. G.G. Shin śpiewa głosem jaki powinien mieć Zeus. Wstrząsające! Jako trzeci staje przed nami „Poseidon (Neptune)”. Jest solidnie i trąbko-riffowo. Istne gniazdo os, z którego wyciąga nam głowę spokojniejsza, hipnotyczna i naprawdę piękna dwuczęściowa „Aphrodite Part I & II (Venus)”. No a na koniec, mimo że obcowaliśmy z Bogami i tak trafiamy pod ziemię. Oto bowiem staje przed nami „Hades (Pluto)”. Jest potężnie, groźnie ale i wspaniale. Olimpijskie dzieło!

Zwykle moje opowieści kończą się na krążkach, które mnie do nich pchnęły, ale tym razem będzie inaczej, bo muszę dodać, że w dwa lata później formacja Chase’a wydała swój trzeci długograj – „Pure Music”. I gdy zaczęła go promować na koncertach, zdarzyła się tragedia. Otóż 9.08.1974 r. podczas lądowania w Jackson (stan Minnesota), samolot w którym leciał Bill kilku jego muzyków rozbił się z do dziś nie wyjaśnionych przyczyn.

 

 

Jerzy Skarżyński