Ale skoro, jestem aż tak krytyczny wobec indywidualnych krążków tych panów (kobitki w na tym polu są raczej ewenementem), to czemu zdecydowałem się na pogawędzenie o longplayu znakomitego, ale jednak stosunkowo mało znanego rock-fanom instrumentalisty? Odpowiedzi są trzy. Dwie ważniejsze, bo dotyczące poziomu i stylistyki jego dzieła oraz trzecia, która wiąże się z faktem, iż w jego nagraniu w bardzo istotny sposób pomógł gitarzysta, który trochę później, stał się (niestety tylko na chwilę) bardzo sławny, za sprawą jednego z najważniejszych zespołów w dziejach. Konkretyzując, chodzi o to, że podmiot tej opowieści jest znakomity, że jest jednym z najciekawszych dzieł łączących jazz z rockiem i że szalenie efektownie zagrał na nim późniejszy wioślarz Deep Purple – Amerykanin Tommy Bolin.

William C. (Billy) Cobham, czyli jedyny twórca, a jednocześnie główny wykonawca albumu „Spectrum”, to ciemnoskóry Panamczyk (urodził się 16 maja 1944 r. w Colón), który już we wczesnym dzieciństwie, dokładnie w 1947 r., wraz z rodziną przeniósł się do Nowego Yorku. Musiał być bardzo uzdolniony muzycznie, bo w 1962 r. bez kłopotu, ukończył High School Of Music And Art. Od 1965 do 1968 był wcielony do armii USA, ale na szczęście zamiast zgrywać bohatera w Wietnamie, grał na perkusji w zespole wojskowym. Później współpracował z różnymi jazzmanami, w tym z gitarzystą Georgem Bensonem. Wraz początkiem lat 70. Cobham wszedł, w świat łączącego jazz z rockiem, nurtu Fusion i udzielał się w grupach: Dreams (z braćmi Michaelem oraz Randym Breckerami i Johnem Abercrombie) oraz Milesa Davisa. Z tą ostatnią nagrał (w tym okresie, bo później też kilkukrotnie ją wspierał) słynne krążki: „Bitches Brew”, „Live-Evil” i „A Tribute To Jack Johnson”. Współpraca z Davisem - jak zresztą każdego innego muzyka - na tyle go wypromowała, że dosłownie mógł wybierać wśród propozycji uznanych gwiazd. Spośród nich najbardziej Billego zainteresowała oferta ze strony innego byłego „człowieka” Milesa – brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina. I tak najpierw pomógł McLaughlinowi w nagraniu jego solowego longplaya „My Goal’s Beyond”, a potem wraz z nim utworzył legendarną (dobre słowo!) The Mahavishnu Orchestra. Z nią zarejestrował trzy długograje: genialny – „Inner Mounting Flame” (1971), niewiele gorszy, ale jednak wobec niego nieco wtórny - „Birds Of Fire” (1973) i koncertowy - „Between Nothingness And Eternity”. Sukcesy tych płyt sprawiły, że na tyle uwierzył w siebie, iż wreszcie zdecydował się na przygotowanie debiutanckiego albumu solowego. Do pracy nad nim zaprosił: młodego i bardzo zdolnego gitarzystę - Tommy Bolina (ten w przyszłości, oczywiście m.in., jako następca Ritchie Blackmore’a miał nagrać z Deep Purple krążek „Come Taste The Band”); kolegę z pokładu Mahavishnu Orchestry, emigranta z ówczesnej Czechosłowacji, klawiszowca - Jana Hammera oraz basistę, który w Ameryce współpracował niemal ze „wszystkimi” – Lee Sklara. Poza nimi, w dwóch utworach pojawili się specjalnie zaproszeni goście. Ale o nich przy okazji smakowania ich „robótek” ręcznych i ustnych na „Spectrum”.

No to jedziemy. I to od razu w tempie rozpędzonej (z wielkiej góry) lokomotywy. Oto niewiarygodnie precyzyjnie po bębnach i talerzach grzmoci Cobham, a po chwilce i kilku supertremolach do perkusji dołącza się brawurowa gitara. Wyścigowy Bolin podrzuca świetny temat, który podchwytuje Hammer. Ten jazz-rock jakiego (jeszcze wtedy) świat nie słyszał ma tytuł „Quadrant 4”. Przed dwójką, czyli przed tytułowym „Spectrum”, pojawia się półtoraminutowy popis młócenia pałeczkami – „Searching For The Right Door”. Natomiast samo „Spectrum” jest szalenie precyzyjne i pełne pięknych popisów wspieraczy. I tak słyszymy flet oraz saksofon Joe Farrella (tego z Chich Corea Return To Forever), trąbkę skrzydłówkę Jimmy Owensa, kontrabas Rona Cartera i conga Ray’a Barretto. Muzycznie to bardzo efektowne Fusion. Zanim zaczyna się trójka – „Taurian Matador”, znów mamy solo Billego - „Anxiety”. Natomiast w utworze głównym przysłuchujemy się pojedynkowi gitary z syntezatorem. Istna szermierka. Następny utwór, 9-mininutowy „Stratus”, po elektronicznie-perkusyjnej rozgrzewce chwyta nas w obsesyjnie hipnotyczny rytm. Chwyta, podrzuca nami i nie wypuszcza aż do samego końca. Perfekcyjna-pychota. No a później: w „To The Women In My Life” jest nastrojowo, bo solo-fortepianowo; w „Le Lis” bardziej jazzowo, gdyż znów w saksofon dmucha Joe Farrell, a w trąbki (zwyczajną i skrzydłówkę) Jimmy Owens; w „Snoopy’s Search” dziwacznie, bo przez minutę bzyka syntezator, a w finałowym „Red Baron”, na przestrzeni sześciu minut pulsuje bardzo precyzyjne funky. Klasyka Fuzji!

 

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński