Urszula Wolak poleca: „Coco”

Reżyseria: Lee Unkrich, Adrian Molina

Produkcja: USA

 

Nie od dziś wiadomo, że współczesne animacje adresowane są nie tylko do najmłodszych, ale też i do dorosłych widzów. Nie inaczej jest też z „Coco” wytwórni Disneya i Pxar (m.in. „Toy Story”), która otrzymała w tym roku Oscara w kategorii „najlepszy pełnometrażowy film animowany”, pokonując m.in. polskiego „Twojego Vincenta”). Historią dwunastoletniego Miguela żyjącego w maleńkiej meksykańskiej wiosce, wychowanego w rodzinie zakazującej gry na jakimkolwiek instrumencie, zachwycili się również członkowie Brytyjskiej Akademii Filmowej oraz zagraniczni dziennikarze przyznając „Coco” nagrody BAFTA i Złote Globy. Co wyjątkowego kryje się w opowieści o chłopcu, który w pogoni za swoją pasją i wbrew rodzinnemu zakazowi, w tajemniczych okolicznościach trafia do niezwykłej krainy, gdzie odkrywa prawdę o swoich najbliższych?

To przede wszystkim prostota przekazu akcentującego wartość rodziny i tego, jak ważne są w naszym życiu korzenie – a więc miejsce, z którego pochodzimy. Bez tej świadomości nigdy nie zbudujemy dobrze naszej przyszłości. Choć akcja „Coco” rozgrywa się w odległym Meksyku, a film wykorzystuje bogactwo kontekstów kulturowych tego kraju, historia przybiera wymiar uniwersalny, o czym mówił reżyser: „Chcieliśmy nawiązać do czegoś uniwersalnego, co jest bliskie nam wszystkim: każdy z nas ma bowiem rodzinę”.

Zanim powstał scenariusz „Coco”, jego twórcy przez trzy lata odwiedzali muzea, targowiska, place, warsztaty, kościoły, hacjendy i cmentarze w Meksyku. Poznawali i obserwowali rdzennych mieszkańców, którzy gościli ich we własnych domach, opowiadali o kuchni, muzyce, pracy i tradycji. „Ale co najważniejsze, przekonaliśmy się, jak wielką rolę odgrywa w ich życiu rodzina. Bardzo chcieliśmy przyjrzeć się tym szczególnym więzom łączącym nas z przodkami. W filmie opowiadamy więc także o celebrowaniu przeszłości, nawet wtedy, gdy patrzymy w przyszłość” – wyjaśniał reżyser.

Lee Unkrich pomieszał więc w „Coco” dwa porządki: realistyczny i fantastyczny, zabierając nas w podróż do Świata Żywych i Umarłych. Według meksykańskiej tradycji przez większą część roku funkcjonują one harmonijnie obok siebie. Ale nadchodzi taki dzień, kiedy w sposób magiczny przenikają się. Día de Muertos – bo taką nazwę nosi ten moment – można porównać do wielkiego zjazdu rodzinnego, gdzie granice między żywymi a zmarłymi przestają istnieć. To czas poznania. Nie tylko najbliższych, ale też i nas samych.

 

Urszula Wolak