Cokolwiek manifestowali uczestnicy manifestacji, język, w jakim wiadomość tę sformułowano, wydał mi się niepokojąco znajomy. By sprawdzić, czy nie ulegam złudzeniu, wymieniłem „Odę do radości” na inną międzynarodową pieśń, Unię Europejską na inną międzynarodową organizację, za to słowa „wspólnota” nie wymieniłem na żadne inne, tylko dodałem doń przymiotnik. I wyszło tak: Kilkaset osób zaśpiewało w Krakowie „Międzynarodówkę” - hymn Układu Warszawskiego. W ten sposób manifestowali swoje przywiązanie do Wspólnoty socjalistycznej oraz wyrażali solidarność z innymi krajami członkowskimi.

Posłużyłem się tą zabawą nie po to, by lansować (naciąganą) tezę, jakoby język rytualnego euroentuzjazmu wywodził się w prostej linii z komunistycznej nowomowy. Nie da się natomiast ukryć, że ten irytujący rytuał szczególnie upodobali sobie ideologowie maksymalizacji integracji w celu stworzenia federacji, czyli jednego paneuropejskiego organizmu państwowego, co ma się nijak do intencji ojców-założycieli Wspólnoty Europejskiej i na co nie ma społecznego przyzwolenia w żadnym z krajów członkowskich Unii. Idea budowania Świeckiej Federacji Brukselskiej Narodu Europejskiego jest równie utopijna jak obietnica komunizmu jako ustroju wolności, równości, obfitości i powszechnej szczęśliwości, który to komunizm miał być najwyższym stadium rozwoju socjalizmu. W praktyce owo najwyższe stadium w procesie dochodzenia do komunizmu przybrało postać stalinizmu, maoizmu, kimirsenizmu i fidelocastryzmu.

Jak może wyglądać najwyższe stadium zintegrowania Unii Europejskiej? Najprawdopodobniej w trakcie forsowania takiego projektu Unia się po prostu rozpadnie, a tym, co z niej zostanie, będzie (w najlepszym razie) kondominium niemiecko-francuskie z siedzibą w Brukseli i z urzędowym językiem arabskim.

A jak do euroidei i eurorealiów miały się marsze i wiece pod hasłem „Kocham Cię Europo” na ulicach kilku polskich miast, w tym Krakowa. Otóż miały się luźno. Kochanie Europy polegało głównie na wymachiwaniu unijnymi flagami i żałobnym zawodzeniu „Ody do Radości”. Wśród liderów partii opozycyjnych tylko Ryszard Petru chciał, by Polska pokochała euro, a Grzegorz Schetyna nie pojawił się ani w Warszawie, ani we Wrocławiu podczas tamtejszych orgii eurotycznych. Poprzestał na poproszeniu przez telefon grafini Róży Thun und Hohenstein, by ta pozdrowiła od niego uczestników orgii warszawskiej.

Impreza „Kocham Cię Europo” w polskim wydaniu – nie licząc katowania strof Gałczyńskiego do muzyki Beethovena – była rutynową demonstracją antypisowską wzbogaconą o elementy promocji sprzedaży „Gazety Wyborczej”. Jej ducha znacznie lepiej od unijnych flag wyraził transparent z podobiznami Kaczyńskiego i Orbana oraz napisem „Polak Węgier Dwa Pacanki”. Słynna blogerka Kataryna, skądinąd do PiS-u usposobiona ozięble, skomentowała na Twitterze ów transparent następująco: „Nawet Europy nie potrafią kochać bez nienawidzenia Kaczyńskiego”.

Coś w tym jest. Gdyby miłość manifestantów do Unii Europejskiej była naprawdę żarliwa i bezwarunkowa, to zamiast poprzestawać na wyszydzaniu Kaczyńskiego i Orbana, nieśliby oni ze łzami wzruszenia w oczach portrety Donalda Tuska, Elżbiety Bieńkowskiej i Fransa Timmermansa, a na cześć Jana Klaudiusza Junckera wznosiliby huczne toasty, czule policzkując jedni drugich i pociągając się wzajem za krawaty. Lub za cokolwiek.