Już zestawienie tych dwóch tytułów budziło pewną ciekawość (zwyczajowo „Pajace” są łączone z „Rycerskością wieśniaczą” Mascagniego.) Pokazanie ich w ramach jednej całości okazało się trafione. Bo też „Gianni Schicchi” to komedia, wynikająca z dramatycznego zdarzenia, zaś „Pajace” to dramat, który zdarza się komediantom. W jednym i w drugim dziele śmierć odgrywa istotną rolę. Ale w operze „Gianni Schicchi” jest punktem wyjścia do opowieści o chciwości ludzkiej i kombinatorstwie, w „Pajacach” zaś staje się finałem małżeństwa komediantów, w którym mąż nie jest w stanie pogodzić się ze zdradą żony.

Włodzimierz Nurkowski nie pierwszy raz reżyseruje operę. Na swoim koncie ma bardzo udane przedstawienia, jak choćby „Ariadna na Naxos” Straussa jak i te mniej udane np. „Turek we Włoszech” Rossiniego. Nie zmienia to faktu, że to reżyser, który ma wiele pomysłów na rozwiązania sceniczne. I właśnie natłok tych pomysłów trochę go zgubił, zwłaszcza w „Pajacach”.  Na scenie panuje tłok, wszystkiego jest tu za dużo. Jeżdżące ściany, podesty, akrobaci, dzieci, balony. Scena momentami jest tak zabudowana (niemal została zamknięta jej głębia), że nie tylko utrudnia to widoczność z bocznych miejsc, ale także powoduje, iż nie ma już przestrzeni dla głównych bohaterów. W tym całym zgiełku umyka niezauważony dramat komediantów.

Natomiast inscenizacja opery „Gianni Schicchi” jest udana. Tu opowieść staje się czysta i klarowna, widać, że reżyserowi bardziej „leży” komedia. Przede wszystkim zachwyca aktualność tej historii. Kompozytor umieścił ją w czasach średniowiecznych, reżyser przeniósł we współczesność, ale całość nic na tym nie straciła. Bo też jest to opowieść ponadczasowa. Wieki mijają, a mentalność człowieka pozostaje ciągle taka sama. Chciwość jest motorem całej akcji. Ale jak to w komediach bywa Gianni Schicchi, który ma pomóc krewnym w zatrzymaniu majątku zapisanego w testamencie zakonowi przez zmarłego wuja, oszukuje oszustów, zgarniając dla siebie prawie wszystko. Ale jest jeszcze drugie dno, czyli odwzajemniona miłość córki Gianniego - Lauretty do młodego siostrzeńca zmarłego wuja – Rinucciego.  I nie trudno się domyśleć komu zagrabiony majątek posłuży w przyszłości.

Leszek Skrla, baryton, spinał te dwa dzieła. Jako tytułowy Gianni Schicchi potrafił bawić publiczność intrygami; był bardzo przekonywujący i świetny aktorsko. Zaś jako Tonio z „Pajaców” wzruszał swoją nigdy nie spełnioną miłością do Neddy, żony dyrektora wędrownej trupy i zadziwiał wciekłością odrzuconego kochanka, który przysięga zemstę.

Aktorsko świetnie się zaprezentował skład z opery „Gianni Schicchi”. Tutaj właściwie każdy był inny i każdy bawił, zwłaszcza postaci kobiece w wykonaniu: Olgi Maroszek, Agnieszki Cząstki i Moniki Korybalskiej. Inscenizacja Pucciniego wciągała wartką akcją, choć wszystko dzieje się w jednym miejscu. Postaci też były fascynujące, taka rodzinka prosto z horroru. I do tego jeszcze świetna muzyka. Co tu dużo mówić, Puccini, to dla mnie mistrz nastroju. I to się sprawdziło. Jednak najsłynniejsza aria, tak oczekiwana „O mio babbino caro” w wykonaniu Pauli Maciołek (Lauretta) trochę mnie rozczarowała. Zbyt cicho, zbyt niewyraźnie. Może mam takie odczucia bo niedawno wiele razy słuchałam właśnie tej arii w wykonaniu Marii Callas. Może…

W „Pajacach” zarówno Tomasz Kuk (Canio, dyrektor trupy) jak i Iwona Socha (Nedda, jego żona) wypadli wokalnie bardzo dobrze. Iwona Socha stworzyła wiarygodną postać. Natomiast słynna aria, druga która padła tego wieczoru – dodam, że to znana po polsku jako „Śmiej się, Pajacu” („Vesti la giubba”) – w wykonaniu Tomasza Kuka niestety także mnie rozczarowała. Choć zaśpiewana była bardzo pięknie, to jednak brakowało mi emocji, które można by odczytać z twarzy, czy z ruchu ciała śpiewaka.

I jeszcze jedno. Do tej pory odbyły się cztery przedstawienia „Gianni Schicchi/ Pajace”. Następne pokazane będą prawdopodobnie dopiero jesienią. Ot, polityka repertuarowa Opery Krakowskiej: zrobić przedstawienie by go nie grać. Dziwne.