Jego popularność można by porównywać do gwiazd pop. Był artystą powszechnie znanym, podziwianym i uwielbianym przez tłumy. Sprzedawane były kartki pocztowe z jego podobizną. A jedną z nich, z dołączonym w celofanie puklem jego rudych kręconych włosów, znalazłam wiele lat temu w Instytucie Muzykologii UJ, przeglądając księgozbiór, który Paderewski podarował krakowskiej uczelni. Pianista potrafił wykorzystać swoją popularność w kręgach możnych tego świata, by tłumaczyć, że Polska musi być niepodległa. Wiele mu zawdzięczamy i nie zawsze o tym pamiętamy.

Ale ten rok należy w Polsce do Paderewskiego, a miesiąc listopad już w szczególności. Tylko w minionym tygodniu w Krakowie odbyły się trzy duże imprezy z muzyką Paderewskiego. W niedzielę 11 listopada w Filharmonii Krakowskiej w ramach cyklu „100 na 100. Muzyczne dekady wolności” PWM-u, zwycięzca Konkursu Chopinowskiego, Kevin Kenner zaprezentował Koncert fortepianowy a-moll Paderewskiego z towarzyszeniem  Orkiestry Filharmonii Krakowskiej pod dyrekcją Tadeusza Strugały. Dzień później Balet Cracovia Danza wystawił w ICE Kraków spektakl „Paderewski, Fantazja i legenda” w inscenizacji Romany Agnel i z udziałem pianisty Adama Wodnickiego. Zaś w piątek 16 listopada w Operze Krakowskiej odbyła się premiera „Manru” Paderewskiego. Może premiera to trochę dużo powiedziane, bo było to przeniesienie tytułu z Opery NOVA w Bydgoszczy: te same kostiumy, te same dekoracje, ten sam reżyser i prawie ci sami artyści w rolach głównych.

„Manru” to jedyna opera Ignacego Jana Paderewskiego. Pisał ją długo, ponad 8 lat, bo w tym czasie był „wziętym” pianistą i trudno mu było znaleźć czas na komponowanie. A jak wiadomo Paderewski był perfekcjonistą i do końca poprawiał każdy utwór. Libretto napisał Alfred Nossig, na podstawie powieści „Chata za wsią” Józefa Ignacego Kraszewskiego. Prapremiera „Manru” odbyła się w Dreźnie 29 maja 1901 roku (w wersji niemieckiej), zaś polska premiera we Lwowie 8 czerwca. W rok później opera pokazana została w Teatrze Wielkim w Warszawie. Warto pamiętać, że „Manru” jest do dziś jedyną polską operą, która trafiła na scenę Metropolitan Opera w Nowym Jorku, gdzie miała premierę 14 lutego 1902 roku, zyskując wiele pochlebnych opinii. Niemniej zagrano ją raptem 9 razy.

„Manru” na deskach Opery Krakowskiej pokazano po raz pierwszy. Ale nie pierwszy raz w Krakowie! Już w lipcu w 1901 roku, w Teatrze Miejskim (dziś w Teatrze im. Juliusza Słowackiego) operę Paderewskiego zaprezentowała Opera Lwowska. Zresztą zachowały się dokumenty, które świadczą o tym, że kompozytor niespodziewanie przyjechał na ten spektakl ze swojego dworu w Kąśnej Dolnej pod Tarnowem, a zaskoczeni tym faktem krakowianie przyjęli Paderewskiego w teatrze owacyjnie.

„Manru”, to historia nieszczęśliwej miłości. Opowieść o dwu różnych światach, dwu odrębnych nacjach. Ona, Ulana,  to góralka; on, Manru, to Cygan. Ich środowiska, z których się wywodzą nigdy nie zaakceptują ich wyboru, a ich miłość nie przezwycięży tych barier. Bo konflikt jest głęboki i wynika z uprzedzeń i nietolerancji. Tematyka tej opery jest więc bardzo aktualna.  W dzisiejszej Europie, pełnej rasowych niechęci, gdzie rodzą się nacjonalizmy, dzieło Paderewskiego staje się „gorącym” tematem. Zresztą reżyser Laco Adamik, nawiązuje do tego pokazując w ostatniej scenie Cyganów, którzy wyglądają raczej jak uchodźcy.

Wystawiona w Krakowie inscenizacja jest ciemna (scenografia i kostiumy: Milan David), aby nie powiedzieć, że ponura. Przeważają kolory czarne, szare, bure i białe. Scena Opery Krakowskiej wydaje się czasem za mała by pomieścić, i dekoracje i wszystkie postaci. Panuje więc ścisk. Muzycznie (kierownictwo muzyczne Tomasz Tokarczyk) za to było bardzo ciekawie. Słuchając myślałam o tym, że Paderewski był wyjątkowo zdolnym kompozytorem. Nie tylko potrafił świetnie wykorzystać całą orkiestrę tworząc piękną tkankę instrumentalną, ale też wprowadził w to brzmienie cymbały, tak charakterystyczne dla kultury muzycznej Cyganów. Poza tym ta opera udowodniła, że Paderewski był doskonałym melodystą. Miał wielki talent w wymyślaniu szlagierów. Jest wiele motywów i tematów, które zachwycają i godne są największych twórców, jak choćby Pucciniego.

Artyści w rolach głównych mnie nie zachwycili (Manru: Janusz Ratajczak; Ulana: Jolanta Wagner), trudno było uwierzyć w ich uczucie i trudno było zrozumieć, co śpiewają. Gdyby nie tablica elektroniczna (świetny pomysł) z polskimi napisami, to treści trzeba by się jedynie domyślać. Ta uwaga zresztą dotyczy także pozostałych śpiewaków. Czy język polski rzeczywiście jest tak trudny do śpiewania? Brawa należą się za to Annie Lubańskiej, która stworzyła postać Jadwigi, matki Ulany, przejmującą, dramatyczną, piękną wokalnie i z dobrą dykcją. I brawa też dla chóru dziecięcego!

Publiczność przyjęła sobotnią premierę ciepło. Owacji na stojąco nie było. Nie zmienia to jednak faktu, że warto się wybrać, aby poznać piękne dzieło Paderewskiego. Bo nie wiadomo, jak długo ten spektakl utrzyma się w repertuarze.