Choreografię przygotował Emil Wesołowski, jeden z najzdolniejszych i najciekawszych mistrzów tańca, który ma niezwykłe wyczucie przestrzeni. Przyjemnie było obejrzeć to przedstawienie, bo balet Opery Krakowskiej został znacznie odświeżony i jest w dobrej formie. Spektakl cieszy, zwłaszcza w przeddzień Międzynarodowego Dnia Tańca.

Spektakl „Carmina burana” Opery Krakowskiej jest reklamowany jako premiera. I tu miałam już na wstępie pewien zgryz. Bowiem pamiętam doskonale spektakl o tym samym tytule także w choreografii Emila Wesołowskiego i przygotowany przez Operę Krakowską, który był pokazywany 2013 roku w lecie, na dziedzińcu na Wawelu. Idąc teraz na przedstawienie myślałam, że albo jest to przeniesienie z pleneru na scenę tej samej produkcji i nieprawnie używane jest określenie premiera (choć zapewne przeniesienie byłoby bardzo trudne bo w plenerze na Wawelu akcja widowiska rozgrywała się na trzech scenach a także pomiędzy nimi), albo jest to kompletnie nowa realizacja. Ale jeżeli jest to nowa realizacja, to rodzi się pytanie o politykę repertuarową w Operze Krakowskiej. Bo czy warto po pięciu latach od premiery, po kilku zapewne prezentacjach tego utworu, ponownie i na nowo przygotowywać ten sam tytuł? I w tym samym składzie realizatorskim? A może lepiej byłoby z tym samymi twórcami zrobić coś nowego, kompletnie innego? Może „Romeo i Julię” Prokofiewa, którą Emil Wesołowski z takim sukcesem przygotował w Warszawie ponad 20 lat temu? No cóż Opera Krakowska, nie przestaje mnie zaskakiwać.

Nie zmienia to jednak faktu, że wczorajszy spektakl był bardzo udany, a choreografia Emila Wesołowskiego okazała się inna niż ta sprzed pięciu lat (choć pewne elementy zostały) ale równie interesująca i porywająca. Jest w niej wiele szybkiego ruchu, przepięknych podnoszeń, licznych scen grupowych często synchronicznych. W tym spektaklu, w tańcu zmysłowym, porywającym, wręcz dzikim czuje się tętniące życie.

Bardzo cenię Emila Wesołowskiego. To choreograf z ogromnym doświadczeniem i wielką wyobraźnią ruchu. Przed laty tancerz Conrada Drzewieckiego a także licznych teatrów operowych w Polsce, obecnie choreograf rezydent Polskiego Baletu Narodowego w Teatrze Wielkim w Warszawie. Twórca ma na swoim koncie wiele przepięknych realizacji. Współpracował np. z Mariuszem Trelińskim przy m.in.  "Madame Butterfly" Pucciniego, "Królu Rogerze" Szymanowskiego czy „Eugeniuszu Onieginie" Czajkowskiego, ale także ułożył wiele choreografii do doskonałych baletów. Trudno zapomnieć jego „Harnasie” czy „Święto wiosny”.

Soliści baletu Opery Krakowskiej potrafili przyciągnąć uwagę publiczności: Mizuki Kurosawa pełna wdzięku i gracji, Yauheni Yatskevich, Malika Tokkozhina, Julia Galambos, Dimitry Prokharau, Leonardo Cusinato, Frederico Casili. Tak na marginesie, to bardzo wielonarodowy zrobił nam się Balet Opery Krakowskiej (tancerze pochodzą z m.in.: Węgier, Japonii, Meksyku, Włoch, Kazachstanu, Białorusi i Polski). Orkiestrę, solistów i chór oraz chór dziecięcy poprowadził Tomasz Tokarczyk.

Pod względem muzycznym nie jest to łatwe śpiewanie. Troje solistów ma partie trudne, o dużej rozpiętości, napisane często na granicy możliwości. Katarzyna Oleś-Blacha, sopran w jednym z fragmentów radzi sobie z rozpiętością głosu w okolicach dwóch oktaw; tenor Krzysztof Kur zmuszony był przez kompozytora do realizacji partii tenorowej i wręcz kontratenorowej, co zresztą zrobił bardzo dobrze. Ale najbardziej ze śpiewaków podobał mi się Stanisław Kuflyuk, baryton, obdarzony pięknym głosem, artysta o dużych możliwościach, któremu Orff też najeżył partię trudnościami. Cieszę się, że można go znowu słyszeć w Krakowie.

Cały ciężar tego utworu jest jednak na barkach chóru (przygotowanie Jacek Mentel). I tu brawa należą się śpiewakom. Szkoda tylko, że w niektórych partiach chór jest mało słyszalny, mimo że jest nagłaśniany.  I jeszcze jedno. Wczorajsze show skradła akrobatka Magdalena Sztencel, która wirowała nad sceną na kole i na czerwonych taśmach, wykonując zapierające dech w piersiach ewolucje. Było na co patrzyć i co podziwiać. Ładną i skromną scenografię oraz kostiumy przygotowała Bożena Pędziwiatr.

Carl Orff, twórca oryginalnej metody wychowania muzycznego dzieci, która polegała na aktywnym uprawianiu muzyki poprzez śpiew i grę na łatwych technicznie instrumentach, głównie perkusyjnych, napisał dziesiątki utworów przede wszystkim scenicznych. Powstała w 1936 roku, a po raz pierwszy wykonana w rok później, kantata „Carmina burana” napisana dla potrzeb teatru, pierwsze w pełni dojrzałe dzieło twórcy, okazało się po latach kompozytorską wizytówką Orffa. Utwór oparty na świeckich tekstach łacińskich, wybranych z XIII-wiecznego bawarskiego Codex Buranus – znają wszyscy. Zwłaszcza fragment z pierwszej części „O Fortuna” będący przejmującą inwokacją do losu i szczęścia, który zresztą powraca na finał.

W kantacie tej można dostrzec niemal większość cech charakterystycznych dla stylu kompozytorskiego Orffa: motoryczne rytmy, wręcz uporczywe; archaizację nawiązującą do muzyki okresu średniowiecza; zredukowaną – do podstawowych akordów typowych dla systemów dur, moll – harmonię; częste powtórzenia motywów, które przypisywane są poszczególnym słowom itd.

Ale w tej muzyce fascynują przede wszystkim emocje. Po wysłuchaniu utworu czujemy się niemal oczyszczeni i „naładowani” dawką wielkiej energii. Jeżeli nie znacie Państwo tego uczucia, to warto wybrać się do Opery Krakowskiej. Kolejne przedstawienia odbędą się dziś i jutro a także 6 i 7 lipca, w ramach 22. Letniego Festiwalu Opery Krakowskiej.

A jutro Dzień Tańca. Myśląc o tanecznym spektaklu „Carmina burana” składam najserdeczniejsze życzenia tancerzom, a także tym, którym serce bije dla tańca. Wszystkiego wytańczonego!