Najbardziej oczekiwanym spektaklem festiwalu było „Requiem pour L.”, przygotowane przez słynny duet twórczy: Fabrizio Cassol (kompozytor) i Alain Platel (reżyser). Spektakl, którego premiera odbyła się w styczniu 2018 roku w Berlinie miał już kilkadziesiąt wystawień i za każdym razem wywoływał ogromne emocje. Ten spektakl dotykał do głębi, poruszał i w pewien sposób próbował oswajać – na ile jest to możliwe – z największym tabu naszych czasów: ze śmiercią. Pokazywał kres życia, stając się wstrząsającym misterium śmierci.
Na scenie ustawione zostały różnej wielkości czarne sześciany symbolizujące groby (co mogło być też nawiązaniem do słynnego berlińskiego pomnika) a na nich czternaścioro artystów, głownie czarnoskórych, muzyków i śpiewaków – zresztą doskonałych pod każdym względem, muzycznym i ruchowym – wykonało wielokulturowe requiem, którego punktem wyjścia stał się najsłynniejszy utwór Mozarta: Requiem d-moll. Ale najbardziej kontrowersyjną częścią tego przedstawienia był prezentowany na wielkim ekranie film będący zapisem śmierci tytułowej L. To nie była kreacja tylko dokument pokazujący agonię i śmierć! I właśnie ten fakt powodował największe kontrowersje i największe wzruszenia. Dodam, bo to też budziło wątpliwości, że L. jak i jej rodzina zgodzili się na ten film i na ten spektakl. Prosili jedynie by nie podawać imienia i nazwiska umierającej. Podziwiam odwagę L. Ale może paradoksalnie przez to, że L. umierała już na ekranie kilkadziesiąt razy, ciągle żyje? Może to właśnie był jej sposób na poradzenie sobie ze śmiercią?
Spektakl jest niezwykle wzruszający. Doskonała muzyka, genialne głosy i fakt, że często artyści śpiewają i grają zwróceni do L. , a więc tyłem do publiczności, jest wstrząsający. Oto w teatrze oglądamy dokument z najbardziej intymnej chwili w życiu człowieka. Towarzyszymy L. w umieraniu, przeżywamy jej każdy oddech, każdy najmniejszy ruch, każdy grymas twarzy. W muzyce zaakcentowany zostaje moment jej odejścia jednym długim dźwiękiem na akordeonie, charakterystycznym dla szpitalnej maszyny sygnalizującej ustanie bicia serca. L. umiera pięknie: w domu, w gronie najbliższych, spokojnie… Wiele osób mówiło później, że marzy właśnie o takiej śmierci.
Spektakl został nagrodzony owacją na stojąco (i to podczas dwóch prezentacji, które odbyły się w dużej sali ICE Kraków), co nie przeszkadzało, że parę oburzonych osób wyszło w trakcie przedstawienia. Jedno jest pewne: ten wieczór zmienił nas bardzo i wywołał potrzebę dyskusji o granicy między sztuką a teatrem, która do dziś się toczy, także w Internecie. A muzyka? Była genialna. Ten żałobny afrykański Mozart miał niezwykłą siłę życia.
Festiwal MATERIA PRIMA zaskoczył różnorodnością. Od wielkich przedstawień takich jak zjawiskowa „Donka – list do Czechowa” szwajcarskiej Compagnii Finzi Pasca (o czym pisałam tydzień temu) aż po kameralne „perełki”, np. „Cyrk na sznurkach” Viktora Antonowa, który nie tylko poprowadził swoje marionetki, ale także je skonstruował i wykonał. Jakże piękna była jego tancerka brzucha, która ruszała się lepiej od autentycznej, czy siłacz, który dźwigając ciężary robił się czerwony na twarzy. Akrobaci, małpy, klaun czy magik, który nalewał wodę z konewki do doniczki by na naszych oczach urosły kwiaty, to nic w porównaniu z latającym wielbłądem. Ileż było pomysłów w tym spektaklu, ileż humoru i wdzięku.
Niezwykłe dla mnie okazało się przedstawienie „Katedra” wypełnione muzyką flamenco. Patricia Guerrero, tancerka i choreografka odtwórczyni głównej roli, przygotowała arcydzieło, wstrząsające, mówiące o skrępowaniu, a raczej wręcz niewoli, jakie może nam narzucać religia, czy tradycja. Spektakl pokazał wyzwalanie się ze sztywnego gorsetu norm i narzuconych zachowań. Była to przejmująca pieśń duszy wyrażona muzyką, tańcem i śpiewem; flamenco jakiego nie znamy, bez falban ale za to niezwykle poruszające. I jeszcze w przepięknym oświetleniu, niemal półmroku wnętrza tytułowej katedry.