Tak było wczoraj, 8 grudnia, w Filharmonii Krakowskiej. Zabieg ten jednak nie posłużył, ani poezji, ani muzyce. Nie posłużył też Filharmonii, która wieczorem przypominającym „szkolną akademię” sama na własne życzenie wydaje się psuć swój główny cykl koncertowy. Zwłaszcza, że wczoraj zabrzmiało oratorium „Stworzenia świata” Haydna, jeden z najbardziej słynnych utworów w historii muzyki. I jedno – co nie jest bez znaczenia – z najbardziej długich dzieł. Utwór, którego energia i emocje mogłyby starczyć na kilka koncertów.
Nie jestem przeciw poezji. Nawet więcej. Jestem jej miłośniczką. Mam swoich ulubionych autorów i chętnie poznaję nowych. Ale blisko półgodzinne omawianie i czytanie trzech wierszy z estrady Filharmonii odebrałam jako nietakt. Nie tylko wobec publiczności, która przede wszystkim przyszła tu posłuchać muzyki, ale także wobec artystów. Wykonawcy, a więc Chór i Orkiestra Filharmonii Krakowskiej, dobrze ponad 120 osób, musieli podczas prezentacji wierszy siedzieć na scenie niemal nieruchomo w gotowości do gry, stanowiąc naturalną scenografię. Nietakt był to też wobec autorki, Anny Piwkowskiej, poetki, eseistki i powieściopisarki (m.in. książka „Achmatowa, czyli Rosja”), która pięknie mówiła o swoich wierszach i bardzo ciekawie je interpretowała (zabrzmiały „Lustrzanka”, „Sekret” i „Po upadku”). Jaki niezwykły mógłby być to wieczór, gdyby jej poezja została zaprezentowana w kameralnej sali, z muzyką kameralną i przede wszystkim z tą, która stała się inspiracją do powstania wierszy! A tak, jak wynika z kuluarowych rozmów, jej poezja wzbudziła raczej zniecierpliwienie.
Oczekiwanie muzyków na scenie spowodowało, że z orkiestry jakby uszło powietrze. Andrzejowi Kosendiakowi, który poprowadził zespoły FK nie udało się wykrzesać z orkiestry energii. Część I zabrzmiała ospale a najbardziej oczekiwany moment, który jest potocznie nazywany wielkim wybuchem, albo trzęsieniem wszechświata przeszedł jakby niezauważony. Lepiej było po przerwie. Zarówno II jak i III część zyskała trochę werwy. Było wiele pięknych fragmentów, zwłaszcza chóralnych, czy np. duet z finału Ewy (sopran) i Adama (bas). Na estradzie wystąpiło troje solistów: Paulina Boreczko-Wilczyńska (sopran), Nicholas Sharratt (tenor) i Sebastian Szumski (bas), bardzo dobry śpiewak, który miał niestety kłopoty z niskimi dźwiękami partii. Albo była to niedyspozycja, albo Sebastian Szumski nie jest basem tylko barytonem i niskie dźwięki są poza skalą jego głosu.
„Stworzenie świata”, przebój 65-letniego Haydna, kompozytora już wówczas sławnego, doświadczonego symfonika, utwór który tylko w Wiedniu za czasów życia twórcy został wykonany około 40 razy, zabrzmiał w Krakowie w wersji angielskiej (w zrozumieniu słów miało pomóc wyświetlane na ekranie tłumaczenie, ale oświetlenie dla muzyków zostało tak ustawione, że tekst pozostawał dla publiczności prawie nieczytelny). Mam w pamięci brzmienie niemieckie oratorium, ale obie wersje językowe są równouprawnione. Ciekawe może być to, że Haydn otrzymał libretto (autor Thomas Linley) od swojego impresaria po angielsku. Języka tego nie znał, więc muzykę pisał do niemieckiego tłumaczenia, które następnie po skomponowaniu ponownie zostało przetłumaczone na angielski, tak by słowo pozostawało w zgodzie z muzyką.
Haydn był mocno wierzący. W partyturach jego utworów na koniec można przeczytać adnotacje „na chwałę Bożą”. Ale o „Stworzeniu świata” kompozytor twierdził, że nigdy tak gorliwie się nie modlił jak podczas pracy nad tym utworem. I to zaangażowanie czuje się w tym dziele. Pierwsze dwie części ilustrują sześć dni tworzenia świata: od ziemi, ciał niebieskich, poprzez m.in. wodę, powietrze, rośliny, zwierzęta, ale III część jest głównie napisana na chwałę Stworzyciela i w podziękowaniu za piękny świat. I ten wielki zachwyt nad światem i jego twórcą oraz szczerość tej wypowiedzi, a także mistrzostwo w sztuce komponowania, czyni to dzieło tak atrakcyjne dla kolejnych pokoleń.