„Green Book” to autentyczna historia oparta na autentycznych bohaterach.  Film w ciekawy i  dowcipny sposób porusza problem rasizmu w Ameryce. Akcja rozgrywa się na początku lat 60. i niektóre sceny pokazujące dyskryminację Afroamerykanów są zaskakujące. Aż trudno uwierzyć, że działo się to tylko 50 lat temu w kraju, który słynie z demokracji. Tytuł filmu nawiązuje do przewodnika turystycznego popularnego w tamtych latach, przeznaczonego dla podróżujących Afroamerykanów, który pokazywał z jakich hoteli i barów mogą korzystać w południowych stanach USA.

Tony Vallelonga typowy cwaniak z nowojorskiego Bronksu, pochodzący z rodziny włoskich emigrantów, traci pracę w słynnym klubie Copacabana, gdzie jest „wykidajłem”. Szuka zatrudnienia i je znajduje. Jego pracodawcą staje się Afroamerykanin,  pianista Don Shirley. Tony zostaje jego kierowcą, rusza z nim w dwumiesięczną trasę koncertową, po południowych stanach Ameryki. Film jest przewidywalny, ale odwrócenie ról staje się wyjściem poza utarty schemat. Bo oto biały prostak Tony zostaje pracownikiem czarnoskórego pianisty i kompozytora, doktora psychologii i nauk liturgicznych, niezwykle oczytanego i subtelnego, mówiącego wieloma językami. Obaj ponownie przeżywają w podróży pełnej emocji przemianę i zaprzyjaźniają się ze sobą.

Z tą przyjaźnią w rzeczywistości to jednak do końca nie wiadomo jak było. Choć w filmie ona zostaje pokazana, to jednak po premierze rodzina Dona Shirley’a protestowała, twierdząc, że Tony był tylko i wyłącznie pracownikiem pianisty. Inne zdanie ma Nick Vallelonga, syn kierowcy, który był współscenarzystą filmu i który oparł swoją opowieść na rozmowach, i z pianistą, i z ojcem.

Film bardzo zyskuje dzięki atrakcyjnej ścieżce dźwiękowej. Dużo tu fragmentów koncertów, wypełnionych muzyką, od klasycznej poprzez jazz, blues i pop. Za dobór utworów w filmie odpowiedzialny  był Kris Bowers, 29-letni pianista i kompozytor. To on uczył aktora podstaw gry i w wielu przypadkach nagrał muzykę do filmu i wreszcie to jego ręce oglądamy na klawiaturze. W filmie mamy też okazje usłyszeć jego kompozycje takie jak „Blackwoods blues” czy „Let’s roll”.  Film pełen jest też klasyki, brzmią m.in. walc Erika Satie, preludium „Światło księżyca” Claude’a Debussy’ego , „Blue skies” Irvinga Berlina, czy Etiuda a-moll, op. 25 Fryderyka Chopina.

Historia pokazana w filmie to raptem dwa miesiące z życia bohaterów. Tymczasem życie  Dona Shirley’a starczyłoby na kilka scenariuszy filmowych.  Artysta urodzony w  1927 roku był nie tylko pianistą ale i kompozytorem, zarówno klasycznym, jak i jazzowym. W latach 50. i 60. nagrał wiele płyt dla wytwórni Cadence , eksperymentując z łączeniem jazzu z klasyką. Jest autorem m.in. koncertów organowych, fortepianowych, wiolonczelowych, kilku kwartetów smyczkowych, jednoaktowej opery, poematu symfonicznego opartego na prozie Joyce'a, a także utworów na organy, fortepian i skrzypce.

Marzył o klasyce, ale niestety nie mógł się przebić przez rynek, który był zarezerwowany wówczas dla białych. Przez pewien czas pracował jako psycholog, ale jednak wrócił do muzyki. Choć udało mu się wystąpić z najsłynniejszymi orkiestrami, m.in. z: London Philharmonic Orchestra, Symphony Orchestra Detroit czy National Symphony Orchestra Chicago, grywał głównie w nowojorskich klubach. Wystąpił także jako solista z orkiestrą w mediolańskiej operze La Scala w programie poświęconym Gershwinowi. Komponował utwory dla New York Philharmonic i Philadelphia Orchestra. W 1961 roku jego singiel "Water Boy" znalazł się na 40. miejscu na liście stu najważniejszych przebojów, tworzonej przez amerykański  muzyczny tygodnik „Billboard” i utrzymał się tam przez  14 tygodni, co przyniosło mu powszechną popularność.  Tak jak w filmie zostało pokazane, mieszkał w apartamencie nad słynną salą koncertową Carnegie Hall, co ma swój wręcz symboliczny wydźwięk. Przez całe życie starał się być szanowanym artystą, tak jak Artur Rubinstein.

Don Shirley żył 86 lat. To bardzo ciekawa postać, trochę zapomniana przez ostatnie 30 lat. Ale powraca w przepięknym filmie, ważnym, pokazującym problemy społeczne, które do dziś drzemią w Ameryce.

Trzeba koniecznie zobaczyć. Nie tylko ze względu na Oscary. Polecam!