Wielka to zasługa libretta Romaniego, które aż zaskakuje nowoczesnością. Sporo w nim przestrzeni dla reżysera chcącego pokazać emocje głównych bohaterów. Ta nowoczesność zadziwia zwłaszcza jeśli pamiętamy, że prapremiera tego dzieła odbyła się w 1830 roku. Magdalena Łazarkiewicz skorzystała z tej przestrzeni i położyła nacisk na opowieść, będącą tak naprawdę tragedią dwóch kobiet, które wcale ze sobą nie rywalizują, lecz wspierają się zdając sobie sprawę z sytuacji w jakiej się znalazły. A dodam, że jest to sytuacja bez wyjścia.

W uproszczony sposób akcję opery można by tak streścić: król Henryk znudzony swoją obecną żoną Anną Boleną, szuka na nią haka, by móc unieważnić ich małżeństwo i ożenić się ze swoją nową miłością Giovanną Seymour. Tym hakiem staje się domniemana zdrada Anny i sfingowany proces. Obie kobiety, które są przyjaciółkami, zdają sobie sprawę, że z władzą się nie wygra, zwłaszcza gdy władza jest jednocześnie wymiarem sprawiedliwości. Obie akceptują swój los, wiedząc, że nie mogą go odwrócić. Anna wybacza przyjaciółce mówiąc, że winę ponosi król uwodziciel i z godnością stara się przyjąć swój los.

Dramat rozgrywa się pomiędzy ruchomymi ścianami, które wyznaczają przestrzeń akcji. Praktycznie scena jest pusta. Staje na niej tron, bardzo uproszczony, ale na niewielkim podwyższeniu, co symbolizuje królewską pozycję, w finale zaś pojawia sią klatka nawiązująca do więzienia Anny (scenografia Paweł Dobrzycki). Ascetyczną scenę ozdabiają kostiumy autorstwa Marii Balcerek, pięknie oświetlone (Piotr Lenar), przez co mamy wrażenie, że to, co dzieje się na scenie, temperaturą barw przypomina dawne malarstwo.

Magdalena Łazarkiewicz postanowiła mrugnąć okiem do publiczności i podkreślić to, że jest reżyserem filmowym. Już podczas uwertury widzimy bowiem scenę przygotowania do przedstawienia. W garderobach pojawiają się aktorzy, widzimy już relacje między nimi, przyglądamy się wywiadom rejestrowanym przez kamery. Gdy kończy się uwertura współczesny świat znika, a na weneckiej kurtynie niczym na ekranie pojawia się napis „Anna Bolena, Donizetti, akt I”. Konsekwencja napisów filmowych jest utrzymana, więc publiczność dostaje informację, że zaczyna się akt II i na finał napis „koniec” wraz z wyświetleniem nazwisk realizatorów i pełnej obsady.

Opera „Anna Bolena” Donizettiego uważana jest za jeden z najwspanialszych przykładów sztuki belcanta. Według spisu dzieł kompozytora to jego 26. jego opera, ale pierwsza, która przyniosła mu wielką popularność. Muzycznie to bardzo trudne śpiewanie, pełne wokalnych popisów. Próżno szukać w niej wpadających w ucho łatwych melodii, choć kilka fragmentów jest niezwykle pięknych i wzruszających, jak np. duet z II aktu (Anny i Giovanny) czy także sceny zbiorowe. Choć nie jest to „Łucja z Lammermoor”, czyli arcydzieło Donizettiego, które powstało w pięć lat po „Annie Bolenie”, to jednak jest to opera będąca często w repertuarach teatrów. Jeszcze za czasów kompozytora poznały ją niemal całe Włochy oraz Paryż i Londyn. Wykonywana często do lat 80. XIX wieku, zniknęła z teatrów, by w latach 50. XX wieku powrócić za sprawą Marii Callas i Lucchina Viscontiego, który przygotował inscenizację do mediolańskiej La Scali.

W Operze Krakowskiej byłam na premierze z pierwszą obsadą (25 maja) i w tym przedstawieniu show skradła Monika Korybalska, która jako Giovanna Seymour stworzyła postać niezwykle wiarygodną. Jej atutem był doskonały śpiew i świetne aktorstwo. Łatwo można było uwierzyć w dramat tej postaci, w wyrzuty sumienia jakie nią targały (aż miło patrzyć jak rozwija się ta artystka, jak staje się dojrzałą śpiewaczką). W tytułowej roli wystąpiła Katarzyna Oleś-Blacha, która wielokrotnie już udowadniała, że jest mistrzynią belcanta. Jednak to nie był jej dzień. Śpiewała te niezwykle trudne arie często dość siłowo. Czuło się w jej głosie zmęczenie. Nie wiem, czy np. śpiewanie na leżąco tak trudnych muzycznie fragmentów jest dobrym pomysłem. Zdarzały jej się zachwiania, ale zdarzały jej się też fragmenty niezwykłej urody, bardzo wzruszające. Np. w finale sceny obłędu pokazała swój niezwykły talent. Zresztą ta scena to prawdziwy prezent od kompozytora dla artystki, by mogła pochwalić się swoim kunsztem wokalnym i aktorskim.

W Henryka wcielił się Szymon Kobyliński, bardzo dobry śpiewak, z przyjemnością go słuchałam, zaś jako Lord Riccardo Percy wystąpił Andrzej Lampert, który głosowo był świetny. Nie wiem jednak co się stało, że ten bardzo utalentowany śpiewak niemal przez całe przedstawienie stał w tej samej pozycji, w wykroku, na lekko ugiętych nogach. Wiem, że tak łatwiej jest śpiewać, ale... Andrzej Lampert przecież nigdy nie miał kłopotów z poruszaniem się na scenie, dlatego tak bardzo mnie to zdziwiło. Być może partia była przygotowana zbyt szybko, być może nie czuł się w tym trudnym śpiewaniu zbyt pewny? A może to była trema? Nie wiem.

Wiele przyjemności  dostarczyli pozostali artyści: Wanda Franek (Smeton), Krzysztof Kozarek (Sir Hervey), Sebastian Marszałowicz (Lord Rochefort). Orkiestra pod wodzą Tomasza Tokarczyka brzmiała bardzo dobrze, choć orkiestrze zdarzały się kłopoty intonacyjne, zwłaszcza w instrumentach dętych. W sumie udany spektakl i ciekawy inscenizatorsko. Warto się wybrać. Tylko rodzi się pytanie: kiedy? Niestety strona internetowa Opery Krakowskiej nie daje odpowiedzi. Znając przedziwną politykę repertuarową tej instytucji, pewnie dopiero za pół roku.